Od czasu do czasu na polskich i zagranicznych serwisach aukcyjnych pojawiają się oferty sprzedaży ksiąg metrykalnych. Pochodzenie tych przedmiotów najczęściej nie jest do końca znane, a cel sprzedającego jest jeden – chęć łatwego zarobku.
O tym, że wszystko jest na sprzedaż blisko 20 lat temu śpiewał zespół De Mono. Chęć szybkiego zarobku stanowi nie lada zachętę dla wielu osób. Wzrastające zainteresowanie genealogią daje tylko kolejne możliwości ku temu. Bo czemu by nie sprzedać księgi metrykalnej?
Metoda wujka-księdza
Informacje o tym, jak sprzedający wszedł w posiadanie oferowanej księgi metrykalnej, najczęściej nie są znane. Jeśli już jakieś wieści dochodzą do potencjalnych klientów, to okazuje się, że to spadek po wujku-księdzu, albo dziadku, który był kościelnym. I wcale nie musi to oznaczać, że człowiek ten kłamie. Choć jednocześnie prawdziwość i powtarzalność tego typu “niezwykłych” sytuacji można postawić w wątpliwość. Bo jeśli wspomniany “wujek-ksiądz” chciał zabezpieczyć księgi w czasie II wojny światowej, to dlaczego nie zostały one oddane po 1945 z powrotem na swoje miejsce?
Sprzedający tych przedmiotów najczęściej nie są świadomi tego, jaką mają one wartość. W ujęciu historycznym – szalenie dużą. Pod kątem genealogicznym – jeszcze większą. Ale finansowym? Prawdę mówiąc, konkretna księga metrykalna jest przydatna wyłącznie dla osób, których przodkowie pochodzą z parafii, której dotyczy. Do targetu można byłoby doliczyć także lokalnych historyków. Nikt spoza tego środowiska nie wyda jednak kwoty rzędu kilku tysięcy na takie widzimisię.
Yes, yes, yes – mamy sukces!
W tym momencie do sprawy włączają się po pierwsze genealodzy z lokalnych towarzystw, a po drugie archiwum kościelne i państwowe, z którego terenu pochodzą sprzedawane księgi. Co jednak zrobić w tym wypadku? Ceny tego typu przedmiotów sięgają często właśnie kilku tysięcy. Kupić czy negocjować? Rozmowy prowadzić face to face czy może całą sprawę nagłośnić w mediach?
Nie tak dawno jedna z takich ksiąg z terenu Wielkopolski trafiła na polski serwis aukcyjny. Cena – ok. 4 tysięcy złotych. Natychmiast lokalne towarzystwo genealogiczne w porozumieniu z archiwum kościelnym spotkało się ze sprzedającym. Dobito targu. Ogłoszono sukces – bezcenna XVIII-wieczna księga zostanie włączona w zasób archiwum archidiecezjalnego. Hip, hip, hurra – krzyknęli wszyscy. Veni, vidi, vici i tak dalej, i tak dalej.
Ale, ale…
Wątek na genealogicznym forum wraca po kilku miesiącach. Niczym jak na okładce z tabloidu można było rzec: wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo. Ta sama księga, jak królik z kapelusza, powraca do gry. Tym razem stawka jest jednak większa, choć zawodnik ten sam. Na niemieckiej arenie aukcyjnej cena wyjściowa przedmiotu – 4 tys. euro. Ale jak to?
Sprzedający ponoć wycofał się z całego przedsięwzięcia. Nie zgadza się i koniec. A już archiwum witało się z gąską w ogródku. Ta jednak na pięcie odwróciła się, pomachała kuperkiem i pognała czym sił w nogach za zachodnią granicę. Księgi nie ma, sukcesu nie ma. Nie ma niczego.
A co będzie? Tego nikt nie wie. Liczmy na to, że odpowiednie instytucje zrobią to, co do nich należy i księga powróci na właściwie miejsce historii.
Autor: OP