Korzenie wielu osób prowadzą do Francji. Badania te są utrudnione – krewni nie znają dat, imion tych, którzy nie wrócili do Polski, a dodatkową barierą jest język. Beata Tolsdorf odnalazła wujka Andre – w 1947 roku trzyletniego chłopca, żegnającego jej ciotkę. Poznajcie tę historię!
Rok 1947, małe miasteczko na północy Francji – Onnaing, w departamencie Nord. Miejsce pełne polskich emigrantów sprzed wojny, głównie górników. Dworzec kolejowy i mnóstwo Polaków opuszczających swój dotychczasowy dom, czasami jedyny, który znali. Dorośli i dzieci, wraz z całym dobytkiem usiłują wsiąść do pociągu, który zawiezie ich do nieznanej, nowej ojczyzny – powojennej Polski.
Na peronie, wśród innych ludzi stoją dwie rodziny. Jedna składająca się z rodziców, ich rodzeństwa i pięciorga dzieci wyjeżdża, druga – rodzice i sześcioro dzieci, żegna ją. Wszystkie trzy kobiety są do siebie podobne, są siostrami. Polski nie znają wcale. Wyjechały z niej 40 lat temu z rodzicami do Niemiec. Jak wiele ówczesnych rodzin – za chlebem. Jednak później, we Francji, wszystkie trzy mieszkają obok siebie, na sąsiednich ulicach. I tylko dwie decydują się wrócić do Polski – najstarsza Jadwiga i najmłodsza Marysia. Średnia – Helena, postanowia zostać z rodziną we Francji. Za pół roku jednak i najmłodsza powróci wraz z francuskim mężem do średniej siostry. W nowej Polsce pozostanie najstarsza. Tymczasem zaś rodzina żegna się ze sobą. Dorośli jakoś się trzymają, ale dzieci są smutne. Całe dotychczasowe życie pełne przyjaźni i wspólnych zabaw, właśnie mija. Edyta i Irena, prawie rówieśniczki, przyjaciółki od serca, obiecują do siebie pisać. Podobnie jak Lidia i Zofia – też równolatki – także pragną utrzymywać ze sobą stały kontakt. Tylko młodsze dzieci nie bardzo wiedzą, co się dzieje. Maja po trzy i sześć lat – dla nich sytuacja ta jest niezrozumiała. Najmłodszy, Andre, pamiętać będzie tylko dworzec i łzy pożegnania…
Po 70 latach
Rok 2016. Warszawa. Czerwiec. W skrzynce znajduję kopertę. Adres nadawcy – Maire de Onnaing, France. W kopercie znajduję upragnione, wręcz wyśnione dokumenty. Kopie aktów urodzeń, małżeństw i zgonów pozostałej we Francji rodziny. Po ponad 10 latach bezowocnych poszukiwań, prób znalezienia jakiejkolwiek informacji, dostaję dar od losu.
10 lat wcześniej, moja babcia Edyta, przed śmiercią, zdołała sobie przypomnieć imiona swojego ciotecznego rodzeństwa, z którym nie miała żadnego kontaktu od 1954 r. Historia polityczna naszego kraju, zdecydowała za rodzinę.
Kontakt listowny się urwał. W późniejszym czasie, kiedy przyznanie się do zagranicznej rodziny nie było już przestępstwem, nikt nie wiedział, gdzie ich szukać. Nikt też nie bardzo wiedział jak ani specjalnie się tym nie interesował. Każdy żył własnym życiem, mając swoje codzienne problemy.
Drążąc genealogiczną skałę
Dopiero, kiedy zaczęłam się interesować genealogią, postanowiłam temat drążyć. Przez wiele lat, mając tylko jedno nazwisko jednej z sióstr ciotecznych mojej babci, usiłowałam znaleźć w Internecie jakichkolwiek krewnych. Niestety, równie dobrze mogłabym szukać Kowalskiego w Polsce.
Znalazłam jeden ślad po Irenie – siostrze ciotecznej babci, ale to tylko nekrolog, w dodatku z Belgii sprzed dwóch lat. Wysłane e-maile do kilkunastu osób o tym jakże popularnym nazwisku – Remy, nie dało żadnego rezultatu. Nie odpowiedział nikt. Zawiesiłam poszukiwania, uznając je za bezowocne i bezsensowne.
Na początku 2016 roku, dzięki pomocy Eli Grabowskiej z grupy genealogicznej, wysłałam zapytanie o akta cywilne do merostwa w Onnaing. Po 2 tygodniach dostałam kopie dokumentów. Idąc za ciosem i mając nadzieję, że pracownicy merostwa nie będą mnie przeklinać, za mrówczą pracę, jaką ich obarczyłam, wysłałam zapytanie o kolejne 16 nazwisk, nie mając kompletnie żadnych informacji prócz imion i nazwisk, dość zresztą popularnych.
Miałam nadzieję, że część rodziny nie opuściła Onnaing i dowiem się choćby kilku dat urodzeń. Już po 3 tygodniach przyszła cudowna przesyłka. A w niej skarby! Wszystkie akta, o które wysyłałam zapytanie! Dodatkowo, na każdym z dokumentów były przypisy, jeśli dana osoba zawarła np. związek małżeński. Byłam w raju! Miałam informację o całej rodzinie! O rodzicach pradziadka, którzy również zmarli we Francji, częściowe informacje o małżeństwach…
Odnalezienie żyjącej rodziny
Urzędnicy wysłali mi także „odpis” aktu urodzenia z 1944 roku Andre o tym nazwisku, którego nikt z nas nie kojarzył, babcia o nim nie wspominała… Ale jak już jest, niech będzie. Za punkt wyjścia przyjęłam Zofię – cioteczną siostrę mojej babci. Ponieważ babcia już nie żyje, jedynym żyjącym świadkiem tych czasów jest jej siostra Lidia – niegdyś przyjaciółka Zofii. O Zofii wiadomo było z ustnych przekazów sprzed 1954 r. tyle, że wyszła za Anglika. I teraz na jej akcie urodzenia widniała adnotacja, że owszem wzięła ślub w Birmingham, tyle, że ten Anglik miał jakoś mało angielskie nazwisko… Bardziej pasowało na polskie.
Sprawdziłam więc bazę freebmd.org.uk – odnalazłam Sophie i Paula! Mało tego, dalsze poszukiwania wskazały ich córkę Christine oraz wnuczkę Bernadette, wszystkie o czysto polskich nazwiskach. Idąc za ciosem i przeszukując kolejną globalna bazę, jaką jest Facebook, odszukałam Bernadette i wysłałam jej wiadomość, informując, że ustalam losy rodziny. Dołączyłam zdjęcie rodzinne, jakie miałam, a na którym jest cała rodzina jej babki. Uważałam, że skoro ja mam te zdjęcie, oni powinni mieć je tym bardziej.
Bernadette nie dość, że odpisała, to również potwierdziła związek rodzinny! Jej babcia Zofia co prawda już nie żyje, ale żyje matka Christine i to ona rozpoznała zdjęcie rodzinne! Angielska część rodziny ucieszyła się, wymieniliśmy wiadomości i jesteśmy w stałym kontakcie. Co więcej, wszyscy mówią po polsku.
Pierwsza rozmowa i wzruszenie
Otrzymałam wiadomość z Francji od Florance. Okazuje się, że dostała namiar na mnie z Anglii i postanowiła napisać. Jest córką tego nieznanego nam Andre, wnuczką Heleny, siostry mojej prababci. Powymieniałyśmy zdjęcia, informacje, po czym nastąpiła brzemienna w skutkach rozmowa na Skype pomiędzy Polska a Francją. Z jednej strony moja ciotka Lidia, jej syn, moja mama i ja, a z drugiej wuj Andre z żoną i Florance. Ciotka z wujkiem się popłakali. Byli tak wzruszeni, że odnaleźliśmy się po 70 latach, że brakowało im słów, a jednocześnie nie mogliśmy się nagadać.
To właśnie wuj Andre był tym małym trzyletnim chłopcem, który z peronu dworca w Onnaing zapamiętał tylko pożegnanie i łzy. Nic więcej. Od 1954 roku nikt nie wiedział, co się z nami stało. Nie przychodziły odpowiedzi na listy. W Belgii, gdzie przeprowadziła się po małżeństwie Irena, również kontakt z moją babcią został zerwany. Zresztą podobnie było w Polsce, babcia mówiła, że nagle przestała dostawać odpowiedzi na swoje listy…
Dowiedzieliśmy się, że cała francuska część ciotecznego rodzeństwa mojej babci i jej siostry, prócz wuja Andre, już nie żyje. Żyją za to ich dzieci, w Belgii również. Dla wuja moja ciocia Lidia jest teraz najbliższą rodziną – w ujęciu pokoleniowym. Odwiedzają często Polskę, bowiem tu żyje i mieszka syn Zofii. Ostatni raz byli w Polsce 2 lata temu. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że jesteśmy tak blisko siebie…
Rozmowa na Skype przyniosła dodatkowe efekty. Florance dała znać rodzinie w Belgii, że nawiązali z nami kontakt. Odezwała się więc belgijska część rodziny – córka Ireny, Bernadette oraz jej dzieci. Ponowne wspomnienia, łzy i wzruszenie… Kontakt nie pozostał tylko wyrywkowy. Od lipca wszyscy do siebie piszemy, dzwonimy, rozmawiamy, dzielimy się wspomnieniami, jak i codziennymi, zwykłymi sprawami. Część belgijska planuje w tym roku przyjechać do Polski, gdzie nigdy w życiu nie była. I, choć może to zabrzmieć nieco samolubnie, poznać mnie, osobę, która połączyła rodzinę po 70 latach.. Czuję się trochę jak „francuski łącznik”.
Od Francji do Wielkopolski
Dodatkowym bonusem moich francuskich poszukiwań jest odnalezienie (na papierze) moich drugich prapradziadków i ich korzeni. Rodzina mojego pradziadka – męża Jadwigi, również mieszkała w Onnaing. Z racji dość luźnych kontaktów z nimi, jeszcze z czasów francuskich, nikt nie był w stanie powiedzieć o nich niczego więcej ponad to, co już wiedziałam.
Pradziadek od 50 lat nie żyje, a jego córka Lidia – moja ciotka, znała tylko imiona dziadków. Po otrzymaniu z merostwa przesyłki, znalazłam w niej również akta zgonu prapradziadków – Michała i Marianny. Oboje zmarli w Onnaing, po 1947 roku. W akcie zgonu praprababki zawarte były również dane jej rodziców i miejsce urodzenia. W akcie zgonu prapradziadka informacji o rodzicach nie było, była tylko nazwa miejscowości, w której się urodził.
Po wyszukaniu odpowiednich Słupi i Sośnic w Polsce, zaczęłam poszukiwania w Wielkopolsce. Na podstawie danych dostępnych w BaSI i Project Poznań, odnalazłam nieznanych mi wcześniej rodziców oraz rodzeństwo prapradziadka Michała, jak również rodziców i rodzeństwa praprababki Marianny. Ponadto, zdopingowana przez rodzinę z Francji, szukałam danych o rodzicach mojej prababci Jadwigi i jej siostry Heleny, czyli protoplastki francuskiej części. O tej części rodziny wiedziałam więcej – rodzice wrócili do Polski przed II wojną światową. Zamieszkali w tej samej wsi, skąd 30 lat wcześniej wyjechali za chlebem do Niemiec, by później po 20 latach ruszyć na północ do Francji i zakończyć swoje życie w Polsce. Ich historia zatoczyła koło. Dzięki ogromnej pomocy pani urzędnik z USC w Kcyni, która przekazała mi informacje o ich aktach zgonu, dotarłam aż do pokolenia
4xpradziadków.
Znak z zaświatów?
Znamienna w tej całej historii jest jedna rzecz, którą uważam za „znak z zaświatów”. Moja babcia 9 lat temu, przed śmiercią, zaczęła wspominać Irenę. Bardzo często. Zastanawiała się, co się z nią dzieje. Nigdy wcześniej o niej nie mówiła. Babcia zmarła w 2007 roku. Nekrolog Ireny znalazłam rok później, dwa lata po jej śmierci.
Po rozmowie z Bernadette – córką Ireny, okazało się, iż Irena przed śmiercią zaczęła wspominać moją babcię… W czasach francuskiego dzieciństwa były nierozłączne, przyjaciółki od serca. Przez 50 lat Irena rzadko mówiła o mojej babci, kiedy niespodziewanie zainteresowanie jej losem wzrosło. Przypominała sobie dzieciństwo, codzienne zabawy z moją babcią. Wszystko, co z nimi obiema było związane. Obie gdzieś razem się szukały… I może to one, po drugiej stronie, postanowiły mi pomóc w odnalezieniu nas, bo one już się odnalazły.
Morał z tej opowieści jest jeden. Nigdy nie należy się poddawać w poszukaniu przodków, rodziny, krewnych. Nawet jeśli okazałoby się, że ta żyjąca część rodziny nie pragnie z nami kontaktów, sama satysfakcja w ich odnalezieniu, dla nas, genealogów, będzie ogromna. Kontakt z zaginioną rodziną, po wielu latach, dla tego pokolenia, które pamiętało siebie z dzieciństwa, jest bardzo wzruszającą chwilą. A jeśli okaże się, że łączą nas jednak nie tylko geny, tym bardziej warto szukać. I czasami, choć komuś może to się wydawać dziwne, wziąć należy pod uwagę niektóre aspekty „zza grobu”. Przodkom, tym, którzy już są po drugiej stronie, też zależy, abyśmy – żyjący, odnaleźli się po wielu latach.