Jeszcze 30-40 lat temu poszukiwania genealogiczne były bardzo utrudnione. Dostęp do archiwów nie był łatwy, a tylko tam można było odnaleźć metryki. Dziś, mając do dyspozycji miliony skanów dostępnych bez wychodzenia z domu, łatwo o pomyłkę. Dr hab. Rafał T. Prinke, autor jednego z najbardziej znanych poradników genealogicznych, przestrzega, aby historyk rodzinny nigdy nie był pewny ustaleń innych i przekazów rodzinnych.
W jednym z wywiadów przyznał pan, że zainteresowanie genealogią narodziło się już w szkole podstawowej – poszukiwania wyglądały wtedy zupełnie inaczej, jakie było pierwsze „poważne” odkrycie?
Pierwszym odkryciem i inspiracją do zainteresowania genealogią były zapiski rodzinne mojego pradziadka, Józefa Piątkowskiego. W latach 1878–1895 był on nauczycielem w Nowym Kramsku – najdalej na zachód wysuniętej polskiej szkole, i w dużej mierze dzięki niemu mieszkańcy tej wsi (w okresie międzywojennym należącej do Niemiec) zachowali swą polskość. Trzy lata temu opublikowałem jego wspomnienia z tego okresu w tomie wydanym przez zmarłego już, a urodzonego w 1936 r. właśnie w Nowym Kramsku, prof. Joachima Benyskiewicza (Z dziejów Nowego Kramska, Zielona Góra 2013). To właśnie w niezwykle systematycznie prowadzonych notatkach genealogicznych, znalazłem masę informacji o przodkach i krewnych, które najpierw uporządkowałem, a potem starałem się uzupełniać i weryfikować. Dzisiaj wiem, że była to istna skarbnica, bo rodzina mojej mamy była bardzo mobilna i odnalezienie wielu z tych informacji byłoby niezwykle trudne, a częściowo zupełnie niemożliwe, bez takiej pomocy. Z nieco późniejszego okresu pochodziły dane genealogiczne dotyczące rodziny mojej babci ojczystej, zebrane przez kuzyna, który w 1948 r. organizował zjazd rodzinny. Najmniej danych wyjściowych miałem o rodzinie ojca, ale ciąg przodków po mieczu i nazwa miejscowości w Czechach, z której wyszli na początku XIX w., przetrwały w tradycji rodzinnej i dzięki temu też miałem później ułatwione zadanie.
Zapewne zaczęły się także wyjazdy do innych archiwów, parafii – jak 30-40 lat temu postrzegano genealogów?
Wbrew pozorom, było chyba znacznie łatwiej niż obecnie. Archiwa państwowe i kościelne świeciły pustkami, najczęściej byłem jedynym czytelnikiem, a pracownicy byli bardzo uczynni. Pamiętam jak kiedyś w Grudziądzu miła pani archiwistka przerzuciła cały olbrzymi zbiór nieskatalogowanych akt (a więc teoretycznie nieudostępnianych), aby znaleźć coś, co mogłoby mnie zainteresować. Z kolei pani z archiwum w Częstochowie, już po mojej wizycie, wyszukiwała i przysyłała mi dodatkowe informacje. Podobnie w archiwach kościelnych i parafialnych, zazwyczaj księża nie robili problemu, częstowali kawą (a był to wówczas produkt luksusowy) i zostawiali sam na sam z księgami. Prawie nikt się nie zajmował wówczas poszukiwaniami genealogicznymi, a więc wywoływało to zaciekawienie i tym samym stwarzało już na wstępie (po wyjaśnieniu, o co mi chodzi) miłą atmosferę. Podobnie wyglądały kontakty korespondencyjne z archiwami, szczególnie państwowymi. W odpowiedzi na zapytania, pracownicy wykonywali nawet bardzo obszerne kwerendy i robili odpisy aktów metrykalnych na maszynie do pisania (nie było jeszcze kserokopiarek).
Wydany ponad 20 lat temu „Poradnik genealoga amatora” wciąż jest aktualny, nadal ma popyt na rynku. Można więc wysnuć wniosek, że metody poszukiwań genealogicznych są niezmienne – ale co w genealogii się zmieniło od tego czasu?
Metody oczywiście się nie zmieniły, ale dzięki eksplozji Internetu dostęp do źródeł i literatury jest nieporównanie łatwiejszy. Również programy komputerowe do przetwarzania danych genealogicznych są niezwykle wyrafinowane i wszechstronne, jeśli porównać je do tych z końca lat 80. XX w., o których pisałem w „Poradniku…”. No i rzecz najważniejsza – społeczność internetowa, wśród której jest dziś olbrzymia liczba osób zajmujących się poszukiwaniami genealogicznymi i wymieniających ze sobą informacje. Taką ewolucję trudno było sobie wówczas nawet wyobrazić (zresztą w każdej dziedzinie), choć w pewnym sensie zawsze przeczuwałem, że popularyzacja genealogii będzie pomocna dla wszystkich. W pierwszym numerze kwartalnika „Gens” wydawanego od 1990 r. przez Towarzystwo Genealogiczno-Heraldyczne w Poznaniu (pierwsze takie stowarzyszenie w powojennej Polsce), napisałem krótki wprowadzający artykuł zatytułowany „Wspólna praca – wspólne korzyści”. Obecny stan genealogii „internetowej” w Polsce jest w pewnym sensie realizacją tamtych nadziei.
Dzięki takim poradnikom dla historyków rodzinnych, swoich korzeni zaczęło szukać coraz więcej osób – można powiedzieć, że obecnie przeżywamy boom na genealogię. Czy nie uważa pan , że im to hobby będzie bardziej popularne, tym bardziej swobodnie będzie podchodzić się do kwestii poszukiwań, analizy oraz interpretacji metryk/dokumentów?
Z pewnością. Zresztą można to już od dawna obserwować w wielkich bazach danych typu „My Heritage”, gdzie wiele informacji jest mało wiarygodnych, a często bez żadnej dokumentacji. Z drugiej wszakże strony, popularyzacja prowadzi też do upowszechniania „dobrych praktyk”, bo początkujący uczą się od bardziej doświadczonych i rzetelnych genealogów, a także od zajmujących się tym obszarem historyków i archiwistów. Jest to też w pewnej mierze kwestia charakteru czy psychologii. Niektórzy poszukiwacze chcą wierzyć w tradycje rodzinne i starają się dopasować do nich swoje odczyty źródeł, a inni przeciwnie – kwestionują tradycje, dociekając prawdy i rozważając różne możliwe interpretacje dostępnych źródeł.
Wzrostowy trend na genealogię spowodowany jest także popularnością forów genealogicznych. Był pan prekursorem pojawienia się genealogii w Internecie. Jeszcze przed jego powstaniem, pod koniec lat 80. XX wieku, korzystał Pan z amatorskiej sieci FIDO. Czy tą metodą kontaktował się Pan z innymi genealogami?
Gwoli precyzji, Internet powstał w 1981 r., a w Polsce był dostępny od 1990 r. (najpierw za pośrednictwem sieci BITNET), ale tylko na niektórych uczelniach wyższych. Zresztą na całym świecie na powszechny dostęp do sieci trzeba było czekać jeszcze wiele lat, a sieć FIDO dawała możliwości szerszych kontaktów (również z adresami internetowymi). W 1993 r. założyłem tzw. echo albo konferencję (odpowiednik listy dyskusyjnej albo forum) o nazwie „Polska Gen”, która szybko zyskała sobie popularność i miała wielu subskrybentów w Stanach Zjednoczonych. Poza tym sam czytałem inne echa genealogiczne ze świata, szczególnie dotyczące formatu GEDCOM i technicznych rozwiązań komputerowych dla genealogii.
Potem pojawił się GenPol – założony przez prof. Andrzeja Sikorskiego, Kaja Małachowskiego oraz Pana Doktora – kto był tam wówczas obecny?
Początkowo było kilka osób – nie chcę podawać nazwisk, bo nie wszystkich pamiętam, a też nie wiem, czy nie mieliby nic przeciwko temu. Później pojawiło się (jak na PolGen w FIDO) bardzo dużo Amerykanów zainteresowanych polskimi przodkami. Dyskusje dotyczyły bardzo różnych tematów, nie tylko szlachty, choć ta dominowała w wątkach polskojęzycznych (lista dyskusyjna GenPol w swoim regulaminie miała dwujęzyczność: można było pisać po polsku i po angielsku).
Następnie jak grzyby po deszczu powstały kolejne listy dyskusyjne/fora internetowe, jak choćby portal Jacka Kubisa, PolGen Tomasza Nitscha, serwis Yakiego… Czy był pan aktywnym użytkownikiem tych forów?
Nie. W tym czasie „zawiesiłem” swoje zainteresowania genealogiczne i zająłem się innymi badaniami. Sporadycznie zaglądałem tam oczywiście, z podziwem i niedowierzaniem obserwując prawdziwą rewolucję w obszarze polskiej genealogii. Za największe osiągnięcie tego okresu uważam rozpoczęcie masowej akcji indeksacji ksiąg metrykalnych.
Wracając jeszcze do „Poradnika genealoga amatora” – kiedy czytałem jego ostatnie strony, gdzie opisał pan swoich przodków, wywodzących się z dzisiejszych Czech, byłem zaskoczony, jak bardzo otwarte są tamtejsze archiwa. Czy był pan wówczas zmuszony do osobistych wizyt w czeskich archiwach, parafiach?
Archiwa czeskie (czy raczej czechosłowackie) były wówczas trudno dostępne dla obcokrajowców (podobnie było zresztą w Polsce). Wymagane były odpowiednie zgody Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a ewentualny wielodniowy pobyt na miejscu przekraczał moje możliwości finansowe. Miałem wiele szczęścia, bo nawiązałem kontakt z czeskim genealogiem (a takich było u naszych sąsiadów wielu i byli dobrze zorganizowani), który za niewielką opłatą wykonał dla mnie perfekcyjną kwerendę. Sam bym nie potrafił tego zrobić, nie znając wówczas specyfiki czeskiej sieci parafialnej i nie mając umiejętności paleograficznych dla tamtejszej wersji niemieckiej fraktury (stosowanej nawet w zapisach po czesku, choć większość była po niemiecku).
Co takiego można znaleźć w czeskich archiwach, czego nie doświadczy genealog w Polsce? Mnie od początku fascynuje tak bardzo dobrze zorganizowany dostęp skanów metryk w Internecie…
Ponieważ nie korzystałem bezpośrednio z archiwów, to nie potrafię odpowiedzieć. Natomiast zgadzam się w pełni, że obecne udostępnianie skanów ksiąg metrykalnych jest tam znacznie lepiej – bo znacznie prościej – rozwiązane. Każdy może sobie po prostu ściągnąć spakowany plik z kompletem skanów wybranej księgi i korzystać z nich w dowolny sposób na własnym komputerze. Tworzenie wyrafinowanych interfejsów, jak to ma miejsce w Polsce, uważam za utrudnienie, a nie ułatwienie. Liczba kliknięć koniecznych do skopiowania całej księgi na swój komputer jest zazwyczaj olbrzymia, a przeglądanie jej online mało wygodne i tym samym nieefektywne.
Czy poszukiwania w Wielkopolsce różnią się czymś szczególnym od tych, prowadzonych na innych terenach Polski?
W sensie metodologicznym nie, ale oczywiście są istotne różnice w księgach metrykalnych i stanu cywilnego poszczególnych zaborów. W przypadku rodzin szlacheckich Wielkopolska miała to szczęście, że prof. Włodzimierz Dworzaczek dokonał heroicznej pracy i dla wielu z tych rodzin są gotowe monografie, które wystarczy uzupełnić dla okresu (zazwyczaj) od końca XIX w. Dla pozostałych dostępne są regesty prof. Dworzaczka z ksiąg sądowych i metrykalnych, a także innych źródeł, a więc trzeba je tylko zanalizować. Drugim ułatwieniem – nie tylko dla szlachty – są dwie znakomite inicjatywy indeksowania metrykaliów. „Poznan Project”, uruchomiony przez Łukasza Bieleckiego w 2000 r. jako pierwszy w Polsce tego typu projekt, zawiera już ponad 3/4 wszystkich ślubów zawartych w XIX w. w Wielkopolsce. Druga baza indeksacyjna to powstała nieco później BASiA, prowadzona przez Wielkopolskie Towarzystwo Genealogiczne „Gniazdo” z inicjatywy jego prezesa Wojciecha Jędraszewskiego. Są oczywiście inne regionalne projekty indeksowania i znakomita ogólnopolska Geneteka, ale Wielkopolska zdecydowanie ma największy stopień zaawansowania tych prac społecznościowych (zgodnie ze swoimi tradycjami).
Wśród dawnych mieszkańców historycznej Wielkopolski było wielu ewangelików – czy poszukiwania w metrykach tego wyznania są łatwiejsze?
Raczej trudniejsze – z kilku względów. Oczywiście pisane były najczęściej frakturą, a więc na początku poszukiwań, zanim genealog zaznajomi się z tym pismem, mogą być problemy z odczytem. Same zapisy mają też często nieco inną formę niż katolickie (choć bywa różnie w różnych parafiach i epokach). Największą trudnością jest jednak rozproszenie tych ksiąg po różnych archiwach i bibliotekach. Do 1945 r. były zwykle, podobnie jak katolickie, przechowywane w parafiach, ale kiedy te przestały istnieć w związku z wysiedleniem mieszkańców narodowości niemieckiej, to księgi metrykalne trafiały w sposób przypadkowy albo do archiwów państwowych, albo (rzadziej) do kościelnych, ale też były zabierane przez opuszczających Polskę pastorów, a potem trafiały do różnych zbiorów w Niemczech i do rąk prywatnych kolekcjonerów.
A w jakich dokumentach pozametrykalnych może znajdować się poszukiwany przodek ewangelik?
Oprócz wyznania, ewangelicy (luteranie i kalwini) niczym się nie różnili od pozostałych obywateli, a więc ich działalność pozareligijna była odnotowywana w tych samych źródłach, co katolików. Jeżeli kupowali nieruchomości czy dokonywali przestępstw, to trafiali do akt sądowych. Jeśli trudnili się rzemiosłem, to będą w księgach cechowych. Gdy byli wykształceni, to znajdziemy ich w księgach immatrykulacyjnych. Od końca XIX w. podlegali też obowiązkowi meldunkowemu, więc w tego typu wykazach można ich szukać. Nie zachowało się ich niestety wiele, ale dla miasta Poznania mamy znakomitą kartotekę mieszkańców, obecnie – dzięki staraniom p. Henryka Krystka, dyrektora Archiwum Państwowego – dostępną również w Internecie, wraz z licznymi aktami miast i innymi źródłami przydatnymi dla genealogów.
Proszę napisać trzy zawsze aktualne porady genealogiczne:
1. Zawsze wątpić – w przekazy rodzinne, informacje od innych genealogów, ustalenia nawet wybitnych autorytetów, swoje umiejętności odczytu i rozumienia źródeł, a nawet w prawdziwość przekazu samego źródła,
2. Stosować metodę retrogresywną – zaczynać od pokoleń współczesnych i cofać się w czasie,
3. Dokumentować wszystkie ustalenia – zawsze precyzyjnie notować źródło dla każdego faktu i argumentację dla każdej hipotezy, najlepiej korzystając z dobrego programu komputerowego.
Dr hab. Rafał T. Prinke – w 1977 r. ukończył filologię angielską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 2000 r. uzyskał doktorat z historii w IH UAM na podstawie rozprawy Model komputerowej analizy źródeł historycznych. Stopień doktora habilitowanego otrzymał w 2015 r., nadany przez Instytut Historii Nauki PAN na podstawie wydanej rok wcześniej książki Zwodniczy ogród błędów. Piśmiennictwo alchemiczne do końca XVIII wieku. Jest adiunktem na Wydziale Turystyki i Rekreacji AWF w Poznaniu.
Twórca pierwszej listy dyskusyjnej genealogicznej “Polska Gen”. Autor publikacji Poradnik genealoga amatora (1992 i 2006), współwydawca Tek Dworzaczka założyciel (1987) i długoletni prezes Towarzystwa Genealogiczno-Heraldycznego w Poznaniu.
Pierwotne miejsce publikacji: More Maiorum nr 11(46)/2016.