Wojna przekreśliła marzenia mojego ojca

Wybuch wojny przekreślił marzenia i dalszą naukę mojego ojca. Gimnazjum, do którego uczęszczał, istniało do maja 1940 roku, po czym zostało zamknięta przez władze okupacyjne. Po niespełna kilku tygodniach od jej zamknięcia, tata tak jak wielu jego szkolnych kolegów, otrzymał nakaz stawienia się na przymusowe przeszkolenie zawodowe. Miał wówczas ukończone 17 lat i podlegał nakazowi pracy. W pierwszych dniach października, ojciec został wywieziony na teren III Rzeszy. Był to najtrudniejszy okres jego życia, do którego niechętnie powracał wspomnieniami. Minęło sporo czasu, kiedy zdecydował się choć trochę opowiedzieć. Nigdy potem już tak wiele o tym nie mówił…

Początkowo przebywałem w miejscowości Winsen-Luch koło Hamburga. Po paru tygodniach pobytu przewieźli nas do Lüneburga, miasteczka położonego w dolnej Saksonii nad rzeką Ilmenau. To była bardzo ładna okolica. W Lüneburgu było dużo obozów dla robotników przymusowych. Umieścili nas w barakach. Zimą spaliśmy na pryczach nieraz i po dwie osoby, tak było zimno. Przydzielili mnie do fabryki, która produkowała między innymi części dla niemieckiego wojska. Pracowałem tam jako tokarz. Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie. Ten pierwszy rok był dla wszystkich bardzo trudny. Ciężko było przyzwyczaić się do panujących tam warunków, no i ta tęsknota za krajem, za domem. Sam musiałem zadbać o siebie, nieraz chodziłem głodny, a co gorsza nie miałem pojęcia jak mam zdobyć dodatkowe porcje żywności. Z głodu jedni drugim wykradali jedzenie. Ale i tam spotkałem życzliwych ludzi. Byłem jednym z młodszych robotników i starsi pomagali mi jak mogli. Przede wszystkim dopuścili mnie do swojej grupy i w wielkiej tajemnicy nauczyli pędzić bimber, co było zajęciem bardzo niebezpiecznym, gdyż groziła za to wywózka do obozu, ale za wódkę można było dostać sporo jedzenia. Raz na jakiś czas można było dostawać z domu paczki, wszyscy się wtedy cieszyliśmy. Pamiętam, kiedy przyszła pierwsza paczka z papierosami, cukrem, mąką i cebulą. Najbardziej cieszyłem się jednak z listu od rodziców. Był dla mnie pociechą i pozwolił przetrwać najgorszy czas. Wśród nas panował taki zwyczaj, że kto dostawał paczkę, solidarnie dzielił się z innymi. Było nas w tej spółce kilku. Uzgodniliśmy, żeby rodziny w miarę możliwości, wysyłały paczki w różnych terminach, by zawsze było coś dodatkowego do jedzenia lub na wymianę. Największym skarbem była cebula, traktowana przez nas jak lekarstwo. Leków przecież nie było, a panowały różne choroby w tym szkorbut. Za papierosy też można było kupić wiele artykułów tak jak i za bimber. Na terenie obozu przebywali też jeńcy rosyjscy. Niemcy traktowali ich najgorzej ze wszystkich przebywających tam narodowości. Z głodu i chorób wielu z nich zmarło. Żal było na nich patrzeć, choć 17 września każdy z nas, Polaków, pamiętał. Mimo to dzieliliśmy się czym mogliśmy. Trzeba to było robić ostrożnie, bo Niemcy bardzo pilnowali i jak kogoś złapali to bili. Najgorzej odnosili się do nas robotnicy francuscy. Wiecznie mieli do nas pretensje za wybuch wojny. Nigdy nikomu nie chcieli pomóc, choć mieli o wiele więcej swobody niż my. Niemcy traktowali ich najlepiej ze wszystkich jeńców. W pracy moim opiekunem był Niemiec – Hans. Był tokarzem. Chwalił moją fachowość. Widział, że dobrze pracuję i szybko się uczę, a to Niemcy cenili. Hans był dobrym człowiekiem i był przeciwnikiem polityki Hitlera. Choć nigdy o tym ze mną nie rozmawiał i tak się domyślałem, lubiłem go. Jako opiekun grupy, miał nad nami władzę ale nigdy nie skarżył na nas do swoich zwierzchników. Często przynosił z domu więcej chleba i po cichu, podczas śniadania dzielił się ze mną i innymi Polakami. Hans miał dwóch synów, którzy zginęli na froncie wschodnim. Może dlatego tak bardzo zajął się mną. W drugim roku mojego pobytu, a było to tuż przed Bożym Narodzeniem, Hans załatwił pozwolenie na pracę u niego w domu. W ten sposób mogłem święta spędzić u niego choć bardzo musiał się z tym kryć przed sąsiadami i dalszą rodziną. Dzięki Hansowi szybko nauczyłem się dobrze mówić po niemiecku, co okazało się później bardzo przydatne. Nieopodal fabryki, w niewielkim domku, mieszkało starsze małżeństwo, jacyś znajomi Hansa. Pewnego razu, Hans powiedział, że kiedy dostanę przepustkę na wyjście, to mam przyjść do tych znajomych. I tak zrobiłem. Tak naprawdę nigdy się nie dowiedziałem czy była to jego rodzina, czy tylko znajomi. Zresztą lepiej było czasem o pewne sprawy nie pytać. Małżeństwo potrzebowało pomocy w domu i w obejściu. Posiadali niewielki ogródek, kilka kur i kaczek. To byli ogromnie życzliwi i mili ludzie. Z początku przychodziłem do nich raz w tygodniu, kiedy dostawałem przepustkę. Jednak z czasem moje wizyty były coraz częstsze. Po pracy, przez dziurę w płocie, wymykałem się z terenu obozu. Nie zawsze jednak mogłem w ten sposób opuszczać obóz, bowiem zależało to od strażników, patrolujących teren. Kiedy wśród nich byli akurat znajomi Hansa, czułem się w miarę bezpiecznie, za bimber przymykali oko. Moi niemieccy opiekunowie też cieszyli się z tych odwiedzin. Byli już wiekowi, a ich jedyny syn zginął jeszcze na początku wojny. Chętnie słuchali moich wspomnień i opowieści o rodzinie, pocieszali jak mogli, żywili i ubierali, traktowali jak własnego syna. Głód już mi nie groził, a jeszcze przynosiłem chleb współtowarzyszom. Jednak takie wyprawy nie były bezpieczne i trzeba było uważać, również i na niektórych kolegów, z którymi się pracowało. Za opuszczenie terenu groziła wywózka do obozu, a i tamtym ludziom też groziły poważne konsekwencje. Po wojnie nigdy się już nie spotkałem ani z Hansem, ani z tymi ludźmi. Takie kontakty były źle widziane, a nie sądzę, by ktoś wówczas zechciał uwierzyć w opowieść o »dobrych Niemcach«. Będąc w Niemczech, dotarła do mnie wiadomość o śmierci Basi, córki wuja Józka. Ona też została wysłana na roboty przymusowe. Pracowała przy jakiś maszynach. Prawdę mówiąc zginęła przez własną głupotę. Basia miała piękne, kręcone włosy i to one doprowadziły do tragedii. Każda kobieta pracująca przy maszynie powinna mieć zawiązaną chustkę na głowie. Basia była młoda, chciała się podobać i kiedyś tej chustki nie zawiązała, maszyna wciągnęła włosy i oskalpowała głowę. To była wielka tragedia, z którą długo nie mogłem się pogodzić. Pod koniec lipca i na początku sierpnia 1943 roku lotnictwo alianckie zaatakowało Hamburg. W przeciągu kilku dni miasto uległo prawie całkowitemu zniszczeniu. Lüneburg od Hamburga dzieli odległość niespełna 50 kilometrów. Pewnego razu usłyszeliśmy nadlatujące ciężkie, alianckie bombowce. Ogłoszono alarm bombowy. Strasznie się wszyscy baliśmy, bo byliśmy przekonani, że będą bombardować naszą fabrykę, ale okazało się, że ich celem był Hamburg. Mimo to, kilka dni przesiedzieliśmy w schronach, bo samoloty latały bez przerwy. W nocy, od strony Hamburga niebo robiło się jasne jak w dzień. Od Niemców słyszeliśmy o nalotach dywanowych. Wszyscy byliśmy wystraszeni, Niemcy też. Aż przyszedł wieczór 18.04.1945 roku i w mieście pojawiły się pierwsze oddziały wojsk alianckich. Właśnie zbliżały się moje 22. urodziny. Wiedzieliśmy, że wielkimi krokami zbliża się koniec wojny. Poczuliśmy się bezpieczniej. Zebrano wszystkich, którzy byli w obozach pracy i pod wojskową eskortą odprowadzono nas do Brietlingen, miasteczka leżącego o około 8 kilometrów od Lüneburga. Tam czekałem na transport, by dotrzeć do granicy Polski. Ale jeszcze trwała przecież wojna, więc o szybkim powrocie nie mogło być mowy. W miasteczku czasem bywało niebezpiecznie. Baliśmy się przede wszystkim snajperów i esesmanów ukrywających się po domach i piwnicach. W pobliżu tej miejscowości znajdował się obóz koncentracyjny Bergen – Belsen, który alianci wyzwolili parę dni wcześniej.

Nienawiść Polaków do ukrywających się esesmanów była tak wielka, że po miasteczku zaczęły grasować grupy Polaków, którzy wyszukiwali maruderów i dochodziło do samosądów. Polacy, jak zwykle, szli na żywioł, bez specjalnego przygotowania i bardzo często bez broni, bo skąd mieli ją wziąć. Bardzo wielu z nich wówczas zginęło. Nie podobało się to wojskowym, ale poniekąd rozumieli. Pamiętam, jak po jednej z takich niekontrolowanych akcji, zebrano nas i dowódca – Amerykanin, powiedział: »Nie warto umierać tak bezsensownie, bo wojna dobiega końca. Chłopiec na mężczyznę wyrasta przez 18 lat, a zginąć może w kilka sekund.« Prosili, by powiadamiać ich o ukrywających się esesmanach. Wkrótce byłem świadkiem, jak któregoś razu pod dom, gdzie ukrywał się jeden z nich, podjechał czołg, wycelował lufę w okno, oddał strzał i było po wszystkim. Miało to miejsce tuż przed kapitulacją, bo potem nawet wojsko alianckie nie miało prawa do takich akcji. Kiedy podpisano kapitulację, władze wojskowe zaczęły organizować punkty repatriacyjne. Ludzi do opuszczenia byłej Rzeszy było przecież dużo. Trwało to dość długo. Najpierw wywożono ludzi z obozu koncentracyjnego i chorych. Codziennie przyjeżdżały samochody ciężarowe, by zabrać kolejną grupę osób. Niektórzy z Polaków nie chcieli wracać do kraju. Przeważnie byli to ci, na których nikt już nie czekał, lub ci, którzy z przyczyn politycznych wrócić nie mogli. Nie mogłem doczekać się powrotu. Po kilu miesiącach oczekiwania, na początku listopada 1945 roku, dotarłem wreszcie do punktu repatriacyjnego nr 2 w Szczecinie. Trudno opisać radość ludzi, kiedy znaleźli się już na polskiej ziemi. Nie jednemu z nas popłynęły z oczu łzy. Minęło jeszcze trochę czasu, aż wreszcie, po ponad czterech długich latach nieobecności, cały i zdrowy stanąłem w progu rodzinnego domu.

Kiedy otwierałem drzwi mieszkania, to tak jakbym otwierał nowy rozdział swojego życia…

Karta pracy
Karta pracy

Dla taty rodzina była zawsze bardzo ważna. W niej miał pomoc i wsparcie, dodawała mu wiary i otuchy w najgorszych momentach życia. Nic dziwnego, że chciał czym prędzej powrócić do kraju i bliskich. Kiedy po latach padło pytanie, czy nie chciał pozostać na obczyźnie, powiedział:

Nigdy nie brałem pod uwagę rozpoczęcia nowego życia z dala od wszystkiego co było mi tak znajome i bliskie. Brakowałoby mi rodziny, domu, przyjaciół. Przez te długie lata okupacji, bardzo tęskniłem za tym wszystkim, a Oni tęsknili za mną. Nie mogłem i nie chciałem tego zrobić ani sobie, ani im.

Szukając jakichkolwiek informacji o miejscu, w którym tata spędził lata wojny, dotarłam do relacji ludzi, którzy, tak jak on, przebywali w tej miejscowości i pracowali w tej samej fabryce. Jednym z nich był pan Tadeusz z Łodzi, także były uczeń szkoły Salezjanów. Być może oboje znali się jeszcze ze szkoły, trudno powiedzieć. O swoich przeżyciach, pan Tadeusz pisał tak:

Chodziłem do Salezjańskiego Liceum Ogólnokształcącego. Szkoła została przejęta przez człowieka o nazwisku Muller. Ja i moich pięciu kolegów pojechaliśmy pociągiem do Winsen – Luhe koło Hamburga. Stamtąd zabrali nas do Lüneburga do emaliowania, Harry Behrens – firmy gdzie pracowałem do końca wojny wyzwoleńczej. Po wojnie doprowadzono nas do wsi Brietlingen skąd Niemców ewakuowano. Dostawaliśmy codziennie coś do jedzenia i paczki z UNRRA. Byliśmy dobrze traktowani. Dostawaliśmy kupony na ubrania i buty, a także czasopisma i odzież używaną(…) Przybyłem do Niemiec w wieku 16 lat. Nie mogłem narzekać na złe traktowanie przez Niemców, byli raczej przyjaźni. Niektórzy Niemcy dzielili swój chleb śniadaniowy z nami. Za naszą pracę dostawaliśmy wynagrodzenie.

Kolejna relacja pochodzi od pana Józefa. Pisze on:

Pamiętam, kiedy brytyjska armia weszła do Lüneburga i Jürgen – wsi, w dniu 18.04.1945 roku, w godzinach wieczornych. Wszyscy Polacy byli następnie doprowadzeni do Brietlingen. Tam było bardzo dobrze. Później przetransportowano nas do Bergen – Belsen. Dotarliśmy tam o 15. Później podróżowaliśmy do Polski innymi samochodami. Kiedy przyjechaliśmy do Szczecina, grała orkiestra armii polskiej. Myśmy płakali jak dzieci.

"Nasza szóstka tokarzy" – Luneburg 11.05.1941 r.
“Nasza szóstka tokarzy” – Luneburg 11.05.1941 r.

Ogromnie żałuję, że nie nakłaniałam ojca do częstszych zwierzeń. Wraz z jego niespodziewaną śmiercią odeszła możliwość bliższego poznania wielu niewyjaśnionych do tej pory kwestii z jego pobytu na robotach przymusowych i drogi powrotnej do kraju. Jak wspominał, droga do domu trwała bardzo długo. Mijając zrujnowane miasta i spalone wsie myślał ile zła wyrządziła ideologia Hitlera i jak reszta niemieckiego społeczeństwa mogła zaufać takiemu człowiekowi. Jednak perspektywa spotkania z matką, ojcem i pozostałą oczekującą jego powrotu rodziną sprawiała, że na jego twarzy coraz częściej pojawiał się uśmiech. Rodzina nie mogła nacieszyć się z jego powrotu, a ukochane cioteczki prześcigały się w pomysłach, jakby tu wynagrodzić kochanemu bratankowi te wszystkie lata nieobecności i tęsknoty. Tak długo go przecież nie widziały. Wyjeżdżał jako młodzieniec, a powrócił z wielkim bagażem doświadczeń już jako mężczyzna. Opowiadał, jak obie ciocie krzątały się po kuchni starając się z resztek zapasów ugotować coś dobrego, coś co lubił będąc jeszcze dzieckiem. Co chwila, niby przypadkiem, przechodziły obok niego i nie mogąc oprzeć się pokusie, delikatnie głaskały go po głowie. Dla nich był ukochanym Lalusiem, bo tak nazywały go od chwili narodzin.

Widok ciotek bardzo mnie ucieszył. Przez kilka dni, czekały na mój przyjazd w domu rodziców. Kiedy wszedłem, jednocześnie rzuciły mi się na szyję i o mało się nie wywróciliśmy. Dla nich nadal byłem małym chłopcem. Patrzyłem na ich mocno posiwiałe włosy i zmęczone życiem twarze. Dzięki Bogu nareszcie byłem w domu. Przez kolejne dni, ciocie prześcigały się z wymyślaniem niespodzianek, to zdobyta nowa koszula, to krawat. To wszystko cieszyło.

Pełną parą ruszył przemysł, otwierano kolejne fabryki, tworzono nowe zakłady pracy. Ojciec wykorzystał swoją wiedzę i umiejętności jakich nabył w ciągu ostatnich lat pracy. Jednak marzeniem ojca było podjęcie dalszej nauki przerwanej wybuchem wojny. Tata cenił ludzi, nie był ani mściwy ani pamiętliwy. Uważał, że każdy zasługuje na drugą szansę, bo w życiu bywa przecież różnie. Historia młodej dziewczyny, koleżanki z pracy jest tego przykładem. Z pochodzenia była Niemką. Jej cała rodzina po zakończeniu wojny wyjechała na stałe do Niemiec. Ona jedna pozostała w Polsce. W firmie, w której oboje pracowali, szykanowano ją, wyśmiewano nie przebierając w epitetach. Nie miała łatwo. Ojciec wyciągnął do niej pomocną dłoń i często stawał w jej obronie. Pamiętał okupację i tę niemiecką rodzinę, która tyle mu pomagała. Czuł, że nie mógł postąpić inaczej. Koledzy nie mogli tego zrozumieć ale on się tym zupełnie nie przejmował.

Jeśli ktoś zapytałby mnie czego nauczył mnie ojciec, to bez wahania odpowiedziałabym, że przede wszystkim miłości do ludzi i świata, szacunku i radości jaką sam obdarzał innych. Pokazał, jak ważną rolę w życiu każdego odgrywa rodzina i przyjaciele, jak należy nieść pomoc tym, którzy jej potrzebują. Mawiał: życia nie przeżyjesz sama. Uważał, że nie ma sytuacji bez wyjścia, bo z pomocą innych zawsze znajdzie się jakieś mądre rozwiązanie, a błędy jakie każdy popełnia, można zawsze naprawić tylko trzeba mieć odwagę, by się do nich przyznać. Był dla mnie przyjacielem i wielkim autorytetem, a czas nam darowany i wspomnienia na zawsze zachowam w pamięci.


Autorka: Ewa Fortak-Mordalska

Total
0
Shares
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Previous Article

Historia jednej fotografii...

Next Article

Kto w dawnych czasach przynosił prezenty?

Related Posts