Mieszkając z rodzicami, przeżywaliśmy tam działania II wojny światowej. W lutym 1944 roku, do miasta weszły wojska I Frontu Ukraińskiego, a armia niemiecka wycofała się za linię rzeki Styr. Ofensywa Armii Czerwonej została zahamowana. Nastąpiły wyniszczające ataki pozycyjne ze strony sowieckiej, jak i kontrataki niemieckie przy zastosowaniu lotnictwa i artylerii.
Pamiętam, będąc dziesięcioletnim dzieckiem, jak w końcu lutego, lub w marcu 1944 roku, do naszego sadu przy ulicy Ogrodowej, wtargnęli żołnierze Armii Czerwonej, wlokąc ze sobą 3 duże armaty z długimi lufami. Nie pomogły protesty Ojca. Natychmiast zaczęli kopać w miejscu naszego ogrodu, gdzie były różne krzewy i drzewa. Mokrą, wiosenną ziemię usypali w kształcie okrągłego wału, z poza którego widać było jedynie lufy dział, skierowane na zachód.
Codziennie przebywaliśmy w schronie…
Dwóch krasnoarmiejców złapało długą piłę i rzuciło się do naszych ulubionych grusz i jabłoni, ścinając je na wysokości pasa. Mama z płaczem prosiła ich żeby nie ścinali, ale oni nie przestawali piłować, a do Mamy podszedł jakiś starszy stopniem mówiąc łamaną polszczyzną, że muszą ściąć, bo jakby pocisk zahaczył o gałązkę, to z nas i z domu nic nie zostanie.
Mieliśmy w ogrodzie wykopany przez Ojca schron w formie przykrytego od góry dołka, w którym spędzaliśmy noce podczas ostrzałów i bombardowań. Po ustawieniu armat w ogrodzie, dalsze korzystanie ze schronu stało się niemożliwe. Sąsiad z naprzeciwka o nazwisku chyba Stolarow, miał nieco większy, podobny schron. Przebywaliśmy tam jakiś czas, korzystając z jego gościnności. W nocy bombowce niemieckie przelatywały nad miastem, zrzucając setki bomb burzących i zapalających.
W trakcie przerw w wybuchach, Ojciec wychodził ze mną ze schronu, wychodziliśmy na jego wierzch i obserwowaliśmy skutki nalotów. Widziałem w kierunku południowym, w miejscu gdzie była ulica Bolesława Chrobrego (kilkaset metrów od nas), jedno morze ognia do wysokości kilku pięter. To paliła się drewniana zabudowa tej ulicy. Natomiast od strony północnej, gdzie był nasz dom, (ok. 100 m), nieustannie dobiegała kanonada wystrzałów armatnich.
Przenosiny na wieś i bandy UPA
Po paru dniach, Ojciec w obawie przed śmiercią od bomb, zdecydował, że przeniesiemy się na wieś w pobliże Łucka od strony wschodniej, gdzie było dalej do frontu. Pewnego dnia rano, korzystając z przerwy w walkach, zabierając ze sobą kilka tobołków, poszliśmy piechotą ulicą Rówieńską, wybierając na krzyżówce drogę na Dubno. Doszliśmy do Podhajec (a może aż do Krupy). Ojciec urodzony w tych okolicach, będąc mierniczym przysięgłym, przez wiele lat wykonywał scalenia i inne prace geodezyjne w tych wioskach. Mieszkańcy doskonale go znali i szanowali, niezależnie czy byli Polakami, czy Ukraińcami. Gospodarz, u którego się zatrzymaliśmy, przyjął nas serdecznie, gospodyni nakarmiła, udzieliła noclegu w oddzielnej izbie. Nieraz, gdy ostrzał (który i tu był) nasilał się, schodziliśmy do głębokiej, gospodarskiej piwnicy na podwórzu. Dni mijały względnie spokojnie, ale Ojciec coraz częściej dowiadywał się od zaufanych mieszkańców, że w okolicy, w dalszym ciągu coraz więcej ludzi, szczególnie narodowości polskiej ginie, będąc w straszliwy sposób mordowanymi przez UPA. Rodzice stanęli przed wyborem: zostać zamordowanym czy zginąć od bomb? Ojciec postanowił udać się do Łucka na rekonesans. Powróciwszy szczęśliwie stwierdził, że baterii dział w ogrodzie już nie ma, jak również nie ma już większości budynków w mieście. Nasz dom pozostał nienaruszony. Zapadła decyzja: wracamy do domu, oczywiście piechotą. Pamiętam, że mijając jakieś domy (chyba młyn), Mama kazała mi odwracać głowę i zasłaniała oczy. Ale i tak widziałem wiszące i leżące trupy ludzkie.
Łuck już nie płonął – nie było niczego
Powróciwszy do domu, Ojciec już nie zdecydował się na noclegi w schronie. Pomimo ciągle powtarzających się nocnych nalotów niemieckich, przebywaliśmy w domu. Ojciec pozabijał wszystkie okna grubymi deskami, a drzwi odpowiednio wzmocnił. Na moje pytanie dlaczego, powiedział: żeby niedobrzy ludzie tu nie przyszli.
Miasto już się nie paliło – nie było co się palić. Ocaleni ludzie snuli się wśród zgliszcz i ruin, poszukując pozostałości nadających się do zjedzenia. Raz poszedł też tam Ojciec, wziąwszy mnie ze sobą. Pamiętam jak stanąłem nad olbrzymim lejem po bombie, w miejscu gdzie znajdowały się domy i sklepy w rejonie skrzyżowania ulicy Matejki z ulicą Bolesława Chrobrego. Na spodzie leja o głębokości kilku ludzi, pobłyskiwała woda, a na zboczach wystawały z ziemi białe skorupy odlewu gipsowego, w którym rozpoznałem kawałek głowy Stalina… Gdy podniosłem głowę, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się wolna, pofałdowana przestrzeń, z rzadka wystającymi fragmentami ceglanych kominów i pochylone postacie ludzkie, grzebiące w gruzach. Najbliższy widoczny budynek, to był Sobór Prawosławny i zieleniejące już drzewa Parku Miejskiego.
Ojciec zarządził powrót. Po drodze znalazł trochę gwoździ, które wziął, aby naprawić połamane przez Sowietów ogrodzenie. Ja napotkałem kilka popękanych worków z białym proszkiem. Tata stwierdził że to sól i pozwolił mi wziąć kilka garści dla Mamy.
I tak żyliśmy przez parę tygodni. Dnie były względnie spokojne, natomiast prawie każdej nocy słyszeliśmy głuchy warkot lecących samolotów, zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, przeplatany seriami broni przeciwlotniczej, tzw. zenitówek.
Mieszkanie w podziemiach katedry
Ojciec dowiedział się, że do podziemi naszego kościoła parafialnego – Katedry p.w. Św. Piotra i Pawła, schodzą się ludzie, aby chronić życie zarówno przed mordercami z UPA, jak i trwającymi wciąż nocnymi nalotami bombowców niemieckich.
Pod koniec kwietnia, a może już w maju, rodzice zadecydowali, że schronimy się w podziemiach Katedry, gdzie przebywało już dużo mieszkańców Łucka. Wchodziło się tam przez drzwi do Kapituły od strony Placu Katedralnego, najpierw do korytarza, następnie przez inne drzwi do ciemnych schodów w dół i po kilku zakrętach znajdowaliśmy się w ciemnym, dość dużym pomieszczeniu o łukowych sklepieniach. Pamiętam jak przez mgłę, to mrowie ludzi, dzieci i starców siedzących na posadzce, wśród tobołów i walizek, przy blasku migoczących świec, pełnych obaw o swoje życie. Rozlegał się szept odmawianego różańca. Pewnego razu przyszedł jakiś człowiek w mundurze, może saper i uspokajając ludzi tłumaczył im, że jest nad nami 4 lub 5 grubych stropów, których żadna bomba nie przebije.
Jednego razu przyszła wieść, że gdzieś w wysokich lochach (chyba pod nawą kościelną), rozdają gorącą wodę na herbatę i coś dla dzieci do jedzenia. Ojciec poszedł tam ze mną, zostawiając Mamę na straży miejsca, aby nikt go nie zajął. Szliśmy długo, poprzez różne korytarze i większe pomieszczenia. Wszystkie miejsca na ziemi były zajęte przez setki ludzi, siedzących lub leżących na jakiś szmatach. Musieliśmy nieraz przekraczać wystające nogi lub ręce. Dotarliśmy wreszcie do dużego, wysokiego pomieszczenia, w którym odczułem powiew świeżego powietrza. Dostrzegłem jakieś schodki wznoszące się do góry. Tata powiedział, że jesteśmy pewnie pod Kościołem. Rzeczywiście – koło schodków stał duży kocioł z gorąca wodą. Tata nalał trochę do emaliowanej bańki którą przynieśliśmy ze sobą, a stojąca tam kobieta, dała mi torebkę ze sucharami. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Dziwiłem się, jak Tata potrafił odnaleźć drogę w tym mroku i tłumie ludzkim. Wreszcie doszliśmy na nasze miejsca.
Nie wiem, jak długo trwał pobyt w podziemiach. Nie odróżnialiśmy dnia od nocy. Zawsze kopciły jakieś świeczki i lampy naftowe. Powietrze stawało się coraz gorsze, nie było już czym oddychać. Ludzie jęczeli i płakali.
To Opatrzność Boża nad nami czuwała
Pewnego dnia, Ojciec wyszedł na zewnątrz lochów, a po przyjściu powiedział, że na górze jest spokój. Rodzice zadecydowali, że pójdziemy na noc do naszego domu, aby sprawdzić czy jeszcze stoi, umyć się i wziąć coś do jedzenia. Był to dzień 8 albo 9 maja 1944 roku. Tak też zrobiliśmy. Szliśmy łąkami wzdłuż starego koryciska Styru. Dom oddalony ok. 2 kilometrów od Katedry, jeszcze stał. Noc przeszła spokojnie, choć jak zwykle rozlegało się dudnienie bombowców i odgłosy wybuchów.
Rano rodzice spakowawszy żywność, mieli już wychodzić z domu, aby nadal kryć się w lochach Katedry, gdy dotarła do nas wieść, że słyszalne w nocy wybuchy bombowe, spowodowały zrujnowanie części budynków przy Katedrze i śmierć wielu naszych sąsiadów i innych mieszkańców Łucka.
Padliśmy na kolana, dziękując Bogu i Pani Latyczowskiej, za cudowne ocalenie, ale nie mieliśmy już dokąd iść. Na szczęście naloty zdarzały się coraz rzadziej, a odgłosy walk frontowych coraz cichsze. Na tradycyjny odpust w dniu 29 czerwca 1944 r. poszliśmy do Katedry, w której księża normalnie sprawowali Msze Święte. Ojciec mój, jeszcze przed wojną, śpiewał w chórze katedralnym. I tym razem zebrali się członkowie chóru, ale nie na galerii koło organów, lecz po lewej stronie nawy głównej. Tuż pod amboną ustawiono fisharmonię, na której grał organista. Stałem obok Ojca, który śpiewał w rzędzie innych tenorów.
Wychodząc z Kościoła, Ojciec wytłumaczył mi, dlaczego nie weszliśmy na chór, gdzie dawniej (przed wojną), lubiłem przebywać. Otóż jedna z bomb trafiła w lewą (patrząc od dzwonnicy) wieżę, powodując jej pęknięcie od góry aż do fundamentów.
Nowe życie, nowy okupant, czyli deportacja…
Rozpoczęło się życie pod okupacją sowiecką. 12 czerwca 1945 roku, przystąpiłem do Sakramentu I Komunii Świętej, pod opieką księdza Barana, tego samego którym 6 sierpnia tego samego roku wywiózł z Łucka do Lublina cudowny obraz Matki Boskiej Latyczowskiej. Kościół był czynny, nauki pobieraliśmy w salce gdzie była zakrystia, a Komunię Świętą przyjmowaliśmy w Kaplicy Najświętszego Sakramentu po lewej stronie nawy głównej.
Niedługo potem, bo 3 lipca 1945 roku, otrzymaliśmy kartę ewakuacyjną i zostaliśmy ekspatriowani za linię Bugu.
Autor: Zenon Paszkowski, urodzony w 1934 roku w Łucku
Jeśli chciałbyś/chciałabyś opublikować swoją historię rodzinną, wyślij ją na adres redakcja@moremaiorum.pl