Przed II wojną światową czarny rynek nie istniał, choć dzisiaj o nielegalnym obrocie towarami i usługami mówimy z łatwością. W gazetach określenie „czarny rynek” pojawia się po 1945 roku. Jednak i tak większość czytających nie wiedziała, o co chodzi.
Podczas ostatniej wojny nielegalny rynek powstawał we wszystkich krajach okupowanej Europy, ale chyba nigdzie nie przybrał tak dużych rozmiarów, jak w Guberni Generalnej. Można rzec, że wytworzył się dobrze działający organizm, który nie tylko sprawnie działał, ale wytworzył mechanizm obrony przed wszelkimi trudnościami, niedogodnościami i niebezpieczeństwem.
Początki czarnego rynku
Hasło „czarny rynek” marche noir można odnaleźć się we francuskiej encyklopedii Petit Larousse z 1942 roku. Wyjaśniano, że jest to rynek nielegalny, gdzie towary sprzedawane są po cenach wyższych od oficjalnych.
Z czarnym rynkiem nierozerwalnie pojawiała się postać człowieka zajmującego się tym procederem – szmuglera. Słowo to możemy odnaleźć w języku francuskim, niemieckim i walońskim. Prawdopodobnie sam termin był po raz pierwszy użyty przez mieszkańców rejonów Morza Północnego i początkowo oznaczał morską kontrabandę. W języku niemieckim Schmuggler oznacza przemytnika.
Znaczenie i zakres czarnego rynku w Guberni Generalnej wynikały przede wszystkim z rozmiarów dysproporcji cen ustalanych przez okupanta i cen nielegalnego handlu oraz co ważne, od wartości artykułów spożywczych dostarczanych na kartki. W obu przypadkach sytuacja w Warszawie różniła się od tych w innych miastach Europy, np. w Paryżu czy Brukseli.
Transakcje z okupantem
W Warszawie wartość odżywcza przydziałów kartkowych była tak mała, że aby uchronić się przed śmiercią głodową wymagane było dokupowanie żywności na czarnym rynku. W pierwszym roku okupacji polska wieś nie była objęta przymusowymi dostawami, więc sprzedaż artykułów spożywczych do miasta była bardzo opłacalna. I ta opłacalność powodowała często chłopski sabotaż, czyli oszukiwanie okupanta, niewywiązywanie się z kontyngentów, zwiększanie nielegalnego uboju.
Dochodziło także do nielegalnych transakcji z wrogiem. Na przykład artykuły spożywcze przerzucane były z rynku oficjalnego na rynek czarny. Zdarzało się także, że korumpowano żołnierzy Wehrmachtu, którzy sprzedawali żywność przeznaczoną dla swojego wojska.
– W pierwszej fazie żony robotników, tramwajarzy, woźnych, przeważnie pochodzące ze wsi, jeździły do rodziny i wypraszały lub kupowały to i owo. Potem wracały do Warszawy, część przeznaczały dla domu, a resztę sprzedawały. Później dołączyli do nich ci wszyscy, którzy nie chcieli pracować dla Niemców, a jednak musieli z czegoś żyć. Wreszcie powstały całe przedsiębiorstwa szmuglerskie z biurami, buchalterią, własnymi środkami transportu, składami, a nawet autentycznymi żołnierzami niemieckimi, którzy za opłatą konwojowali szmuglowany towar. Zarobki szmuglerów, przy całym ich ryzyku, nawet w małym stopniu nie dorównywały zyskom skupujących od nich towar sklepikarzy. Ci ostatni wykorzystywali szmuglerów, tak jak oszukiwali swoich „kartkowych klientów” – możemy przeczytać w książce „Tak było…” Jacka Wołowskiego.
Trzy grupy szmuglujących
Szmuglerów działających w Warszawie można było podzielić na trzy grupy. Pierwsza to grupa przewożąca towar na własne potrzeby systemem bandażowania się mięsem, obwieszania, ukrywaniu w ubraniach, torbach, koszach. W ten sposób można było przewieźć ze wsi maksymalnie do 40 kg żywności. Druga, niezbyt liczna, powiązana była z pracownikami kolejowymi. Potrafili jednorazowo przewieźć nawet do 200 kg towarów. Był on chowany w specjalnie stworzonych do szmuglowania skrytkach w wagonach i parowozach. Przeważnie były to ślepe ściany, skrytki pod podłogą wagonów. Trzecia grupa (znacznie mniejsza), to już wyspecjalizowani ludzie dysponujący wielkimi środkami finansowymi i układami. Towar przewozili całymi wagonami eskortowanymi przez dobrze opłacanych żołnierzy niemieckich.
Szmuglerzy byli mieszkańcami Warszawy lub podmiejskich miejscowości, a ich wyjazdy zwane rajzami odbywały się 2–3 razy w tygodniu. Często dochodziło też do handlu wymiennego. Na wieś wieziono odzież, narzędzia, artykuły przemysłowe. Wyjazdy po towar nie były bezpieczne. Wielokrotnie odbywały się łapanki na szmuglerów, konfiskowano przemycany towar. Niektórzy z nich – z obawy o siebie i towar, wysiadali z pociągów przed Warszawą, decydując na piesze wędrówki. I chociaż na początku łapanki odbywały się sporadycznie, to jednak ich ilość zwiększała się, co od razu odbijało się na cenach przywożonego towaru.
Autorka: Grażyna Stelmaszewska
To tylko 30% artykułu. Cały tekst dostępny jest w More Maiorum 2(49)/2017, który można bezpłatnie pobrać poniżej[/notification]