Podczas poszukiwań rodzinnych niejednokrotnie przekonujemy się, że genealogia to nie tylko akta metrykalne, ale przede wszystkim historie, wydarzenia, którymi żyli. Na podstawie innych dokumentów możemy takie fakty ustalić. A jak podkreśla Maria Rągowska – prezes Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, takimi archiwaliami mogą być dokumenty Państwowego Urzędu Repatriacyjnego.
Jednym z głównych celów każdego towarzystwa genealogicznego jest popularyzacja genealogii, w jaki sposób realizuje go Śląskie Towarzystwo Genealogiczne?
Spotykamy się w bardzo nowoczesnej bibliotece GRAFIT, gdzie przychodzą i dorośli, i dzieci. Sala wyposażona jest w stanowiska komputerowe, ma warunki do różnego rodzaju prezentacji i warsztatów. Prowadzimy cykliczne konsultacje genealogiczne, na które zapraszamy wszystkich chętnych. Od lat prowadzi takie zajęcia Grzegorz Mendyka, ma ogromne doświadczenie i świetne podejście. Organizujemy wykłady oraz luźniejsze pogadanki w innych bibliotekach – dziś jak wiadomo nie są to tylko wypożyczalnie książek, zwykle dzieje się tam dużo więcej. A co najważniejsze, są tam obecni historycy rodzinni.
Jakie tematy poruszane są na takich konsultacjach? Są to bardziej zajęcia warsztatowe czy teoretyczne?
Prowadzimy wykłady w Uniwersytetach Trzeciego Wieku, a ostatnio współorganizujemy z AP we Wrocławiu i jego oddziałem w Kamieńcu Ząbkowickim, konkurs edukacyjny dla szkół.
Jakie zadania musi wykonać w nim młodzież?
Jest to już druga edycja konkursu, w zasadzie zdecydowano się na kontynuację po sukcesie, który odniosła pierwsza. Obejmuje cały region Dolnego Śląska – dostajemy także zgłoszenia z Czech. Konkurs ma kilka etapów, zakończenie przewidziano w kwietniu. Młodzież prowadzi wywiady z rodzicami i dziadkami, pod kierunkiem archiwistów szuka dokumentów, prowadzi regularne kwerendy. Nagrywa filmy, przygotowuje prezentacje, najmłodsze dzieci realizują się w technikach plastycznych. Powstają np. bardzo piękne i pomysłowe drzewa, albumy, plansze.
Jak sądzę seniorzy, którzy uczestniczą w zajęciach genealogicznych w ramach Uniwersytetu Trzeciego Wieku są wdzięcznymi słuchaczami?
Zwykle ludzie są oczarowani faktem, że można tyle dowiedzieć się o własnych korzeniach, poznać powiązania rodzinne, odnaleźć nieznane osoby. Przychodzą potem na spotkania, słuchają, pytają. Mówiąc szczerze, nie wszyscy zostają, nie wszyscy gotowi są poświęcać tyle czasu na poszukiwania, ale są i tacy, którzy połykają bakcyla bez reszty. Nie chodzi tylko o to, żeby odkrywać własną genealogię, ale też by angażować się we wspólne projekty.
Zakładam, że kiedy ludzie ci dowiadują się o tym, że w Internecie jest dostępnych tyle metryk, są w niemałym szoku.
Tyle, że bariera techniczna jest dość dużą przeszkodą. Zdarza się tak, że najpierw prowadzimy szkolenie na poziomie bardziej podstawowym. Od pewnego wieku, świat zaczyna uciekać zbyt szybko do przodu.
Sama jestem z tego powodu w szoku – kiedy zaczynałam, może z 14 lat temu, żeby cokolwiek znaleźć, trzeba było udać się do parafii (w moim przypadku za Łomżę) i tam przeglądać księgi, a jeśli archiwum, to z zeszytem i długopisem, bo nie wolno było fotografować.
Bariera technologiczna jest na pewno sporym utrudnieniem. Wspominała Pani także o tym, że młodzież bierze udział w organizowanych przez ŚTG konkursach. Czy zauważa Pani wzrost zainteresowania się historią rodziny przez młodych ludzi?
Prawdopodobnie tak. Siedząc „wewnątrz” genealogii trudno to ocenić, brak dystansu, może porównań, ale mam wrażenie, że w ogóle wzrosło zainteresowanie historią rodziny, poszukiwaniami. Pewnie ma to także wpływ na młodych ludzi. Konkurs wymyślono, by zachęcić, wzbudzić zainteresowanie. I okazało się, że oddźwięk był ogromny, napłynęło dużo zgłoszeń. W tym roku (2016 – dopisek red.) jeszcze więcej.
Wpływ na rosnącą popularność genealogii mają też znakomite możliwości techniczne. Dostępne i wspomagające kreatywność. Uczniowie na warsztatach w bibliotece tworzą świetne komiksy w PowerPoint, a przede wszystkim świetnie się bawią.
A co oprócz tego, że w sieci są udostępnione metryki, ma wpływ na to, że ludzie coraz częściej szukają przodków?
Nie jestem socjologiem, trudno mi snuć teorie, ale chyba dobrze wiedzieć, kim się jest. Zwłaszcza w dzisiejszym, niespokojnym świecie. To daje… poczucie pewności? Świadomość, co za człowiekiem stoi? Oczywiście, zaczynając poszukiwania można mieć jakieś tam wyobrażenia, oczekiwania, kierować się opowieściami rodzinnymi o majątkach przegranych w karty czy utraconym szlachectwie… Zwykle to są mity, prawda bywa bolesna. Ale wiedza o własnej przeszłości – jaka by ona nie była – jest cenna. Gdyby nie nasi przodkowie, nie byłoby nas.
I taka historia, która Panią zaszokowała podczas poszukiwań genealogicznej, jest w Pani rodzinie?
Nigdy nie liczyłam na fajerwerki, chciałam się dowiedzieć czegokolwiek – choćby, w którym roku zmarła babcia i dziadek, bo nawet tego nie wiedziałam. Mój ojciec już nie żył, nie było kogo spytać. Nie było też opowieści rodzinnych. No, może poza jedną…
Czyli?
W czasie I wojny światowej Rosjanie wywieźli rodzinę ojca w głąb Rosji, ogarniętej rewolucją wtedy. Ojciec był kilkuletnim chłopcem, a zapamiętał krew płynącą ulicami. Zresztą, nigdy nie chciał o tym mówić, czasem coś wspomniała mama. Dopiero kiedy zaczęłam się interesować, poznałam więcej szczegółów.
I jaka była historia rodziny?
Odkryłam, że dziadek był urzędnikiem w kasie miejskiej w Szczuczynie na Podlasiu. Władze carskie, obawiając się Niemców, ewakuowały urząd do Rosji. Nie udało się ustalić dokąd i na jak długo. Wiem, że wrócili. W 1919 roku, dziadek zmarł, prawdopodobnie nie przetrzymał trudów podróży powrotnej. W tym czasie marszałek Piłsudski wizytował Szczuczyn… A zaszokowało mnie bardziej to, że Jedwabne, Radziłów były całkiem niedaleko Szczuczyna, gdzie także miały miejsce podobne zdarzenia. Trudno to zrozumieć, pojąć…
Jest to doskonały przykład na to, że dzięki genealogii poznajemy historię Polski przez pryzmat tego, co robili nasi przodkowie. Ale wróćmy na chwilę do ŚTG – realizujecie projekt HIENA. Proszę powiedzieć kilka słów o nim:
Jako genealodzy, wszyscy korzystamy z wyszukiwarek cmentarnych, cieszymy się, że ich coraz więcej przybywa. Projekt HIENA powstał w wyniku uświadomienia sobie, że ułatwienia dotyczą cmentarzy komunalnych, natomiast parafialnych prawdopodobnie jeszcze długo nikt nie wprowadzi do systemu wyszukiwarek. Ciągle też ktoś prosi o odszukanie, sfotografowanie grobu. Na forum genealodzy.pl wątek temu poświęcony rozrósł się nieprawdopodobnie. Rozmawialiśmy o tym i okazało się, że nie tylko ja znajduję przyjemność we „włóczeniu” się po cmentarzach, powstała HIENA.
Nazwa zaskakuje… Co oznacza?
Nie wszystkim było łatwo ją zaakceptować, więc kolega wymyślił rozwiniecie tego skrótu – Historyczna Indeksacja Elementów Nagrobnych Aparatem.
Jak wygląda proces fotografowania i indeksowania? Szczególnie od strony logistycznej?
Najpierw prosimy władze parafii o pozwolenie, potem sporządzamy plan cmentarza, z zaznaczonymi alejkami, polami, numerami kwater itd. Następnie fotografujemy. Najbardziej żmudne są indeksy. Całość dokumentacji ofiarowujemy parafii i w zasadzie ten moment to nasza zapłata i nagroda.
Parafie zwykle mają nieścisłości w papierach, zmieniały się przepisy i system numeracji, a tu nagle wszystko uporządkowane, czytelne i przejrzyste. Dostajemy podziękowania, dyplomy, odprawiane są msze w naszej intencji. Jest nam niezmiernie miło, że nasz wysiłek się przydaje, ale oczywiście ma to być baza głównie dla genealogów, dostępna w formie wyszukiwarki na naszej stronie. Planujemy w przyszłym roku zakończyć projekt. I tu chciałabym zaapelować – jeśli ktoś ma aparat i trochę wolnego czasu, głównie w soboty, to serdecznie zapraszamy. Na profilu ŚTG zawsze są zawiadomienia o czasie i miejscu kolejnej akcji.
Mówi Pani, że jako ŚTG dostajecie dyplomy, genealodzy są Wam wdzięczni za to, że indeksujecie i fotografujecie cmentarze. Ale zapewne i spotykacie się, niestety, z wrogością ludzi. Może nie tyle wrogością, ale co najmniej z dziwnymi spojrzeniami niektórych osób, którym nie podoba się, że ktoś „biega” z aparatem po cmentarzu. Czy takie sytuacje zdarzają się często?
Zawsze obcy ludzie na cmentarzu, fotografujący groby, wzbudzają nieufność. Ludzie nie wiedzą, co się dzieje i skłonni są podejrzewać najgorsze. Przewidując to, na początku prosiliśmy księdza o jakieś zawiadamianie, ogłaszanie akcji, ale to się nie sprawdza. Wobec tego, po prostu rozmawiamy, tłumaczymy. Wielu ma krewnych za granicą i argument, że chcieliby (ci krewni) zapewne obejrzeć rodzinny grób, może zapalić wirtualną świeczkę, bardzo trafia do przekonania. Rozmowa zawsze prowadzi do czegoś dobrego, nigdy się nie obrażamy, słuchamy ludzi. Zdecydowanie nie chcemy żadnych konfrontacji, zatargów. Mamy także wyraźne identyfikatory, które działają troszkę magicznie – aura urzędowości? (śmiech)
Większe kłopoty są ze zdobyciem pozwolenia w parafii. Po fakcie, wszyscy są zadowoleni, ale kiedy zjawiamy się w kancelarii parafialnej, czasem słyszymy „nie, nie ma takiej potrzeby, po co wam to?”. Jest to pewne utrudnienie, niestety, chociaż i z tym sobie poradzimy.
Kiedyś jedna osoba, po tym jak opublikowałem zdjęcia z jednego z cmentarzy, powołując się na ochronę danych osobowych, nakazała mi usunięcie wszystkich fotografii. Czy jako grupa spotkaliście się z podobną argumentacją?
Gdyby ktoś zabronił nam publikowania zdjęć rodzinnego grobu (zakaz może dotyczyć tylko jego rodziny) oczywiście, postąpilibyśmy zgodnie z życzeniem. Ale nic podobnego nas dotąd nie spotkało. Natomiast ostre reakcje w sytuacjach ogólnogenealogicznych, owszem tak. Często jeżdżę rowerem po podwrocławskich wsiach, fotografuję cmentarze i ich pozostałości, także ślady po niemieckich mieszkańcach i tu muszę powiedzieć – nieraz spotkałam się z agresją i atakami. To się chyba jakoś źle kojarzy – aparat, może dokumentacja, może prasa, może coś przeciwko nam? To były sytuacje, kiedy żadna rozmowa nie wchodziła w grę.
O właśnie, Dolny Śląsk to specyficzne tereny do poszukiwań genealogicznych. Czy dobrze przypuszczam, że więcej przodków poszukują tutaj osoby, mieszkające w Niemczech niż Polacy?
To prawda. W pracowni naukowej naszego AP bardzo często słychać język niemiecki. Wszystkie dokumenty wytworzone przed 1945 rokiem są po niemiecku. Ale, wbrew pozorom, sporo Polaków ma tu także swoje korzenie. Po pierwsze, zawsze był tu duży odsetek Polaków, w wielu wsiach mówiło się po polsku. Po drugie, w czasie wojny ludzi wywożono na roboty.
We Wrocławiu na Sołtysowicach był obóz pracy, gdzie przetrzymywano wielu Polaków. Nasz kolega Paweł Peter, w trakcie swoich poszukiwań niespodziewanie dowiedział się, że ktoś z jego rodziny był tam więźniem. Jeździliśmy oglądać baraki, które się zachowały i opowiadał, że nie miał o tym pojęcia, że jest w szoku, bo bardzo często mijał to miejsce kompletnie bez świadomości. W naszych „Parentelach” opublikowaliśmy zasób parafii dolnośląskich i okazuje się, że wiele osób z niego korzysta. Także z aktów USC Breslau, dostępnych online na stronie archiwum.
Czyli nie trzeba przyjechać do Wrocławia, aby poszukać tutaj przodków? Możemy ich znaleźć w Internecie?
W Internecie są dostępne akta USC od roku 1874, w bazie Atom naszego archiwum. Wcześniejsze akta są zmikrofilmowane i niestety, aby je przeglądać, trzeba przyjechać do Wrocławia. Dotyczą głównie wyznania ewangelickiego, które było dominujące na tych terenach. Akta katolickie przechowuje Archiwum Archidiecezjalne we Wrocławiu i podobnie jak pozostałe archiwa kościelne, nie prowadzi kwerend, choć informacja telefoniczna jest pewnie możliwa.
Za jakiś czas będzie dostępny w Internecie zasób Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (PUR), który obecnie jest digitalizowany siłami wolontariuszy ŚTG. Jest to ogromna baza danych, wszyscy powojenni mieszkańcy Wrocławia są przyjezdni.
A czego historyk rodzinny dowie się z dokumentów PUR-u?
To co nas (genealogów) głównie interesuje w zasobie PUR to listy imienne repatriantów i przesiedlonych. Zawierają daty, imiona i nazwiska, imię ojca, miejsce i datę urodzenia, skąd przyjechał, dokąd został skierowany w uwagach dodatkowe informacje, np. o chorobach, miejscach pobytu itd. Skierowany dlatego, że punkty etapowe rejestrowały transporty, które kierowano gdzieś dalej. Kiedy uporamy się z PUR-em, już czeka na nas ogromny zasób dokumentów osadniczych.
W których genealog odnajdzie…?
Osadnik (wraz z rodziną) dostawał komplet dokumentów, w tym Akt Nadania, który zamykał procedurę. Sporządzano spis tego, co przywiózł ze sobą, co zostawił (dotyczy głównie repatriantów ze wschodu). Przywożono inwentarz żywy, maszyny, sprzęty, odzież i to wszystko widnieje na listach – np. wymieniano sierpy, ziarno, drób, bardzo często rowery, maszyny do szycia itd. Podobnie inwentaryzowane były gospodarstwa, które otrzymywali. Najpierw imię i nazwisko pierwszego właściciela – Niemca, potem wymieniano obszar, zabudowania, ich stan i jakość.
Krótko mówiąc: genealogia to nie tylko metryki?
Zdecydowanie nie. Metryki to szkielet, rusztowanie, życie ludzkie jest o wiele bogatsze. Oczywiście, im głębiej kopiemy, tym trudniej o źródła pozametrykalne, musimy zdawać się na domysły i przypuszczenia. Dobrze wtedy starać się poznać sytuację ogólną w danym czasie i miejscu, pamiętając, że życie ludzkie zawsze jest wplecione w „dużą” historię.
Czyli można powiedzieć, że poprzez historię – tę małą, własnej rodziny, poznajemy historię wielką, losy państwa. Bo zarówno one miały wpływ na życie naszych przodków, jak i nasi przodkowie mieli wpływ na to, jak toczyło się życie społeczne, przynajmniej te wokół nich…
Od kiedy zaczęłam zajmować się genealogią, każdą usłyszaną datę i zdarzenie natychmiast odnoszę do moich przodków. Widzę na elewacji rok budowy i myślę, że wtedy urodził się starszy brat ojca, zastanawiam się jak mógł wyglądać jego świat. I tak dalej. Jak każdy, uczyłam się w szkole historii dość odległej, bezosobowej niewiele mówiącej. Teraz mam zupełnie inne spojrzenie…
Pierwotne miejsce publikacji: “More Maiorum” nr 12(47)/2016.