Poszukiwania genealogiczne w Warszawie są całkiem inne niż te prowadzone w mniejszych miejscowościach. Maria Klawe-Mazurowa mówi, że badacze rodzinni w stolicy mają łatwiej. – Wszystkie instytucje znajdują się w jednym mieście, to znacząco upraszcza badania – dodaje historyk.
Podstawowym kłopotem dla genealoga poszukującego przodków w Warszawie może być ustalenie parafii. Z jakich pomocy wówczas skorzystać?
Biorąc pod uwagę, że na stronie szukajwarchiwach.gov.pl każda parafia warszawska jest opisana, z wyszukaniem odpowiedniej nie powinno być kłopotu. Jeżeli jednak jakiś problem się pojawi, to ze względu na pewną ogólnikowość i schematyczność opisu, radziłabym rozpocząć poszukiwanie od domowych szuflad i strychów. Metryka urodzenia babci, świadectwo chrztu dziadka czy ślubu rodziców pomoże nam w ustaleniu pierwszego adresu, a co za tym idzie pierwszej parafii. Żeby znaleźć parafię, możemy zacząć poszukiwania od stron genealogicznych, na których są często zamieszczane wskazówki, możemy też szukać obszaru parafii na stronach aktualnych parafii – czasami jest na nich podany zasięg kościoła w ujęciu historycznym. Pomocna też może być literatura.
W niektórych Taryfach domów miasta Warszawy (czyli spisach wszystkich parceli w mieście wraz z ich właścicielami) wymienione są również we wstępie lub posłowiu ulice należące do konkretnych parafii. Istnieje też strona w Internecie, z mapą obszaru parafii w 2. połowie XIX wieku, z tym że czasami ta strona jest niedostępna i nie weryfikowałam jej zgodności.
Metod jest wiele, ale najpierw musimy znać dokładny adres, pod którym przodkowie mieszkali, sama znajomość nazwy ulicy nie wystarczy, bo często ta sama ulica przechodziła przez teren kilku parafii.
Dzisiejsza stolica to także obszar, w którym mieszczą się miejscowości dawniej istniejące niezależnie. W jaki sposób ustalić więc parafię?
W odniesieniu do parafii podmiejskich zasada jest ta sama, najpierw adres, a potem parafia. Najpierw otwieramy portal szukajwarchiwach.pl, gdzie przy aktach z każdej parafii mamy opis, jakie gminy w ich skład wchodziły. Jeżeli chcemy zejść do poziomu nazwy wsi, to podobnie jak w innych parafiach w całej Polsce, trzeba wejść do dowolnego rocznika metryk z danej parafii i sprawdzić na kilku stronach, jakie nazwy wsi pojawiają się na marginesach księgi.
Czy Warszawa, jako miejsce poszukiwań, jest przyjazna badaczom rodzinnej przeszłości?
Warszawa jako miasto skupiające dużą liczbę archiwów i bibliotek jest miastem dogodnym do poszukiwań rodzinnych. Potomkowie warszawiaków, nie ruszając się z miasta, mogą szukać przodków w różnych miejscach. Jednocześnie liczba mieszkańców sprawia, że przez każde z archiwów każdego dnia przetacza się mrowie ludzi. Pracujący w archiwach archiwiści nie mają za dużo czasu, aby indywidualnie pochylić się nad każdym petentem.
Małe miejscowości i małe archiwa pozwalają na indywidualne potraktowanie każdego badacza. Przykładowo w Pułtusku, gdzie często przez cały dzień byłam jedyną korzystającą z czytelni, pani archiwistka z nadzwyczajną cierpliwością donosiła mi kolejne księgi, mimo że „ustawową” dziesiątkę dzienną dawno już przekroczyłam. W innym archiwum pan archiwista posadził mnie przy stoliczku w przedsionku magazynu, bo szukałam konkretnego aktu, którego daty nie znałam, a inwentarze notariusza obejmowały kilkadziesiąt tomów, które kolejno kartkowałam. Dopiero po znalezieniu rocznika z poszukiwanym aktem, zostałam razem z wybraną księgą odstawiona do czytelni. Na takie uprzejmości w warszawskich archiwach rzadko można liczyć – zbyt wielu ludzi, zbyt wiele spraw. Ale w większości archiwów pracownicy starają się być pomocni.
Genealogia w Warszawie: źródła pozametrykalne
Jak oceniłaby pani ogólny stan zachowania ksiąg rzymskokatolickich z warszawskich parafii?
Biorąc pod uwagę, że Warszawa w czasie ostatniej wojny była w przeważającej części zniszczona, że kolejni najeźdźcy w poprzednich dwóch stuleciach wywozili z miasta, co się dało, to powiedziałabym, że stan zachowania ksiąg jest znakomity. Dzięki podwójnemu zapisowi, w księgach pozostających w parafii i księgach przekazywanych do sądów pokoju, praktycznie dla większości katolickich parafii warszawskich zachowały się księgi albo w jednym, albo drugim miejscu. Dla wielu lat i wielu parafii są księgi w dwóch egzemplarzach. Gorzej jest z księgami innych wyznań.
Genealogia to jednak nie tylko metryki, z jakich innych dokumentów można skorzystać?
Po pierwsze trzeba zebrać wszystkie dokumenty rodzinne: świadectwa, dyplomy, nawet laurki przygotowywane przez dzieci na imieniny rodziców. Również pamiętniki i tzw. sztambuchy albo kalendarzyki, w których ktoś notował wydarzenia czy zapisywał spotkania, mogą być świetnym źródłem. Innym, równie wartościowym źródłem są zdjęcia, pocztówki i listy.
Jednak wnioski ze zdjęć trzeba wyciągać bardzo ostrożnie, jako że niektóre zakłady fotograficzne dysponowały wytwornymi sukniami i surdutami, w które mogli się przebrać fotografowani. Na zdjęciach panna służąca czy parobek mogli wyglądać jak ich zamożni pracodawcy. Następnie korzystamy ze zbiorów w archiwach: ze spisów mieszkańców, ksiąg adresowych i meldunkowych, akt szkół różnych szczebli od dwuklasowych po wyższe.
Kolejnym źródłem do wykorzystania są dokumenty powstające w kancelariach prawnych i urzędach: akta notarialne, hipoteczne, spisy podatkowe, wszelkie nadania i nagrody inne akta urzędowe.
Akta spraw sądowych karnych i cywilnych również mogą posłużyć do badania historii rodziny. Pomocne też bywają drzewa genealogiczne zamieszczone przez inne osoby na różnych portalach genealogicznych polskich i zagranicznych.
Poszukiwania można też prowadzić w bibliotekach. Książki z epoki, felietony, wspomnienia mogą zawierać odniesienia do interesujących nas osób. No i prasa, kapitalne źródło, które może czasami myli się, co do faktów, ale jako źródło pośrednie dostarcza nam wielu informacji o życiu i obyczajach ludzi żyjących w danych latach w danym miejscu.
Jak dalece dawne księgi adresowe, w tak dużym mieście, są pomocne?
Mogą być bardzo pomocne, korzystałam z nich dla Krakowa i Łodzi, choćby w celu ustalenia dokładnego adresu, a co za tym idzie znalezienia parafii. Niestety warszawskie księgi adresowe zachowały się tylko w śladowych ilościach. W większości uległy zniszczeniu w czasie wojny.
Co odróżnia poszukiwania w Warszawie od tych prowadzonych w innych regionach Polski?
Z pewnością wielość instytucji przechowujących dokumenty skraca czas poszukiwań. W małych miejscowościach, gdzie na miejscu są tylko dokumenty w parafii z ostatnich stu lat, a metryki z poprzednich wieków są w archiwum w biskupstwie w jednym mieście, świeckie w archiwum państwowym w innym mieście, wojskowe w archiwum centralnym w Rembertowie. Badacz dziejów rodziny musi mieć czas i środki na rozliczne podróże. W Warszawie wsiadam do tramwaju.
To oczywiście nie znaczy, że w moich badaniach nie jeździłam po całej Polsce. Śladów rodziny mojego ojca poszukiwałam w archiwach w Gorzowie Wielkopolskim (tam nie osobiście, tylko pomógł mi kolega genealog), we Włocławku, w Łodzi i Sieradzu, w Tomaszowie Mazowieckim, Piotrkowie Trybunalskim, Częstochowie i Katowicach. Rodzina mojej mamy w linii męskiej wywodziła się z Sierpca i Berżników, a w linii żeńskiej z Krakowa i Kalwarii. Zwiedzam całą Polskę, więc znam różne archiwa.
Genealogia w Warszawie: księgi ewangelickie
A jakie największe trudności dostrzega pani w odtwarzaniu historii rodzin warszawskich?
Od razu zastrzegam, że moje poszukiwania w Warszawie dotyczyły okresu od 1810 roku – wtedy mój prapradziadek dotarł do Warszawy. Nie wypowiadam się na więc temat dokumentów starszych.
Największą trudnością w Warszawie jest brak wielu źródeł spowodowany bezprzykładnym zniszczeniem miasta przez hitlerowców oraz wcześniejszym wywożeniem wielu dokumentów. Zwłaszcza dokumentacja wielu fabryk, w tym dorobku patentowanego, była wywożona przez Niemców. Podobnie, w czasie pierwszej wojny światowej, wiele dokumentów z urzędów i zakładów wywozili Rosjanie, uciekając przed Niemcami. Właściwie prawie w całości zachowały się tylko akta metrykalne i akta kancelarii prawnych – notariat i hipoteka.
W stanie szczątkowym pozostały też akta wielu szkół, wielu wcale nie ma. Spaliła się cała dokumentacja cmentarna lewobrzeżnej Warszawy. Co najgorsze, popaliły się lub poginęły prywatne archiwa. Ludność cywilna wypędzana z miasta po powstaniu do Pruszkowa miała prawo zabrać tylko bagaż podręczny, niektórzy łapali w pośpiechu kilka zdjęć, kilka najważniejszych dokumentów rodzinnych, dyplomy, jeśli mieli czas. Większości tego czasu nie dano. Później Niemcy systematycznie wypalali dom po domu. Jeśli nawet jakiś budynek ocalał z tej hekatomby, to szabrownicy dokańczali dzieła i wynosili wszystko, co w ich pojęciu mogło mieć jakąś wartość. W ocalałych domach w 1945 roku przez kilka dni stacjonowali Sowieci. Był bardzo zimny styczeń i znalezionymi papierami palili w piecach.
Krótko mówiąc, największą trudnością w odtwarzaniu historii rodzin warszawskich jest brak dokumentów. Nieco lepiej jest w odniesieniu do rodzin z prawobrzeżnej części miasta, ale różnica nie jest duża.
Warszawa to niewątpliwie także mieszanie się różnych kultur i wyznań. Taka sytuacja występuje również wśród pani przodków. Czy poszukiwania wśród ewangelików różnią się czymś od tych prowadzonych w księgach rzymskokatolickich?
Tak, rodzina Klawe, to rodzina ewangelicko-augsburska. Ogólnie rzecz mówiąc, to na poszukiwania korzeni rodziny jej wyznanie nie powinno mieć wpływu. Natomiast specyfika naszych polskich dziejów z ostatnich 200 lat sprawiła, że są tu pewne różnice. Mimo że kościół ewangelicko-augsburski na ziemiach polskich już w XIX wieku stał się kościołem polskim i wraz z wkroczeniem hitlerowców na ziemie polskie wielu pastorów zostało wywiezionych do obozów koncentracyjnych, gdzie za trwanie przy polskości stracili życie, to jednak po wojnie kościół ten był postrzegany jako niemiecki. W niejednej miejscowości akta z parafii ewangelickiej zrzucano na stos i palono.
W Warszawie wprawdzie nie spotkał ich taki los, ale też wiele spłonęło wcześniej, w powstaniu. Po wojnie władze komunistyczne potraktowały ocalały majątek i dokumenty parafii ewangelickiej jako mienie poniemieckie. Zostały skonfiskowane i przekazane do archiwów państwowych. Tam też nie były (i co tu dużo mówić, nie są) traktowane jako najważniejsze. Akta warszawskiej parafii ewangelickiej (poza metrykalnymi) przechowywane są w AGAD i dostęp do nich jest utrudniony. Często rewers wraca z adnotacją, że akta nie są udostępnianie ze względu na ich zły stan, podczas gdy w inwentarzu, sporządzonym stosunkowo niedawno, opisane są jako będące w stanie dobrym. Również nowy inwentarz tego zespołu bardzo długo nie był udostępniony w Internecie, mimo że inne nowe inwentarze udostępniano na bieżąco.
Wydaje mi się, że w księgach ewangelickich najczęściej zapisywano dużo więcej, choćby wiek małżonków albo miejsce ich pochodzenia?
Akta ewangelickie w XIX wieku były sporządzane dokładnie według tych samych przepisów, co akta innych wyznań. Elementy, które pan wymienił w pytaniu, powinny się zawierać w każdej metryce, urodzenia/chrztu, ślubu czy zgonu. Ale faktycznie czasami dostrzegam różnice. Księgi były przez pastorów na ogół prowadzone staranniej, pisane czytelniejszym pismem, bardziej kaligraficznym. Wszystkie dane wymagane w przepisach były w aktach zawarte. Ale takie ścisłe trzymanie się litery prawa miało, z naszego punktu widzenia, także swoje minusy. Ksiądz katolicki dopisywał czasami przy osobach świadków ich stopień pokrewieństwa z chrzczonym dzieckiem. W aktach zgonów, oprócz owdowiałego małżonka, wymieniał wszystkie pozostawione dzieci. W aktach parafii ewangelickich to się zdarzało rzadko, ściślej trzymano się przepisów.
Jaka jest historia przybycia rodziny Klawe do Warszawy?
Historia jest bardzo typowa i opisałam ją w mojej książce Z Meklemburgii do Warszawy. Dzieje potomków Jana Henryka Klawe. Jan Henryk Klawe, pomorski młynarz, skuszony wizjami nieograniczonych przydziałów ziemi i zwolnień podatkowych, roztaczanymi po drugim rozbiorze Polski przed mieszkańcami przeludnionych terenów Niemiec przez władzę pruską, przybył w okolice Kalisza. Najpierw wędrował od wsi do wsi, szukając najlepszych warunków dla siebie i swojej rodziny, potem osiadł na kilkanaście lat w mieście Warta nad rzeką o tej samej nazwie.
Jego najstarszy syn, po zdobyciu papierów czeladniczych u lokalnego piekarza albo u dziada macierzystego na Pomorzu, wyruszył dalej na wschód szukać jeszcze lepszego losu i dotarł do Warszawy. Tutaj po kilku latach ożenił się, zdobył papiery mistrzowskie i wydzierżawił piekarnię przy peryferyjnej wtedy ulicy Marszałkowskiej. Fach okazał się na tyle intratny, że po kilku latach wykupił piekarnię razem z domem, a po następnych kilku nabył po drugiej stronie ulicy większy dom z większą piekarnią. Zamieszkał z nim, urodzony już na ziemiach polskich, jeden z młodszych braci, który uczył się u niego piekarstwa.
Kolejni jego bracia – młynarz i ślusarz – także dotarli do Warszawy i tu się zadomowili. Młynarz kupił dom wraz z sąsiadującym młynem przy ulicy Grzybowskiej, ślusarz – nieco później warsztat, a właściwie małą fabryczkę przy ulicy Marszałkowskiej. Młodszy piekarz z biegiem lat nabył dom z piekarnią przy ulicy Mokotowskiej. Tym sposobem czterech braci stało się obywatelami Warszawy. Tylko najmłodszy brat kontynuował zawód ojca, jako wiejski młynarz w okolicach Warszawy, a później Piotrkowa. Ale i jego wnuki lub prawnuki przenosiły się do stolicy.
Genealogia w Warszawie: niespodziewane odkrycia
Co najbardziej zaskoczyło panią w czasie odkryć związanych z poszukiwaniem warszawskich korzeni?
Akta notarialne. Zaskoczyły mnie zresztą dwukrotnie. Po pierwsze ich liczba. Nie przypuszczałam, że dokumenty większości kancelarii notarialnych zachowały się w całości. Po raz drugi zaskoczyła mnie ich różnorodność i rodzaj zawartych w nich wiadomości. W dzisiejszych czasach idziemy do notariusza, kiedy chcemy sprzedać mieszkanie czy pole, w XIX wieku u notariusza zapisywano każdą transakcję. To są bardzo ciekawe źródła, nie w pełni „odkryte” zarówno przez historyków, jak i badaczy dziejów własnych rodzin. Odnoszę się do nich zarówno w mojej książce, jak i będę o nich mówić na nadchodzącej konferencji w Brzegu.
Dziś popularne jest nazywanie osób przyjezdnych mianem „słoików”, choć dawniej duży procent mieszkańców Warszawy stanowili właśnie migranci z innych państw. Czy zauważyła pani, w którym pokoleniu rodziny te w pełni asymilowały się z mieszkańcami miasta?
To jest bardzo trudne do określenia z perspektywy ponad 200 lat. Bo co możemy uznać za pełną asymilację? Czy to, że kupili sobie w Warszawie dom? A może to, że brali udział w świadczeniu na rzecz biednych mieszkańców miasta? Czy może to, że uczestniczyli we władzach cechowych i parafialnych w swoim cechu i parafii? A może pierwsze śluby z warszawiankami? W przypadku mojej rodziny kwestia asymilacji była podwójna. To nie byli ludzie, którzy przybyli z okolicznych wsi, wracający na większe święta do rodzinnej miejscowości, z którą czuli się bardziej związani. To byli imigranci przybyli z daleka, cudzoziemcy. Ich asymilacja przebiegała dwutorowo, musieli poczuć się nie tylko obywatelami miasta, ale i Polakami. Wiem, że język polski znali już w chwili przybycia do miasta, bo podpisywali dokumenty spisywane w języku polskim. Dla imigrantów obcojęzycznych notariusze sporządzali akty w dwóch językach na podzielonej na połowy stronie. Jednak mój prapradziad, na dokumentach, które podpisywał sam, parafował je jako Johan Heinrich, a później Heinrich. Henryk podpisywał się tylko na dokumentach, które podpisywał razem ze swoją ostatnią, polską żoną.
Z okresu powstania listopadowego nie znalazłam żadnych dokumentów pokazujących stosunek rodziny do tych wydarzeń. W czasie powstania styczniowego zarówno mój pradziadek, jak i jego siostry stryjeczne wpłacali znaczące sumy na cele powstańcze, co może świadczyć o tym, że czuli się już Polakami i obywatelami miasta.
Formalnie obywatelami miasta stawali się, kiedy nabyli nieruchomość, praktycznie w drugim pokoleniu czuli się nimi na pewno. Czy wcześniej? Nie wiem!
Pisząc książkę Z Meklemburgii do Warszawy. Dzieje potomków Jana Henryka Klawe, wykonała pani drobiazgową kwerendę. Co było najtrudniejsze w zbieraniu materiałów do publikacji?
Jestem z wykształcenia historykiem. Wprawdzie pracę magisterską pisałam z epoki średniowiecza, a z badaniem historii rodziny dotarłam tylko do połowy XVIII wieku, ale warsztat historyka, niezależnie od epoki, jest podobny, zmieniają się tylko typy źródeł. Więc problemów warsztatowych raczej nie miałam. Brak niektórych źródeł nie zatrzymywał mojej pracy, wiedziałam, w jakich pośrednich źródłach muszę szukać podobnych informacji. Może nie najtrudniejszym, ale wręcz niewykonalnym zadaniem było natomiast dotarcie do świadków epoki. Niestety za poszukiwania genealogiczne zabrałam się za późno. Wielu ewentualnych świadków zmarło w latach 90. ubiegłego wieku i początku wieku obecnego.
Historia rodziny odtwarzana wyłącznie z dokumentów nie jest pełna. Ważne są również wspomnienia rodzinne, wiadomości przekazywane w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Nieważne, że czasami nieprawdziwe, weryfikowanie ich przez badacza też coś mówi o przodkach, ich potrzebach i marzeniach. Brak osób najstarszych nie pozwala też na zweryfikowanie wszystkich zdjęć rodzinnych, które się gdzieś przechowały. W trakcie poszukiwań udało mi się zebrać ogromny materiał ikonograficzny od krewnych w Polsce i czasami zupełnie obcych ludzi na drugim końcu świata. Część tych zdjęć drogą żmudnych porównań udało się zweryfikować, ale wiele z nich, obawiam się, że już na wiek wieków, pozostanie niepodpisanych.
Jedno takie przykładowe zdjęcie zamieszczam poniżej, być może ktoś z czytelników rozpozna na nim swojego przodka lub jego krewnych?
Genealogia w Warszawie: źródła do badań
W jakich miejscach szukała pani przede wszystkim informacji o przodkach?
Standardowo, jak każdy początkujący genealog, jeszcze będąc na studiach, poszłam do biblioteki i sięgnęłam po herbarze. Oczywiście nic tam nie znalazłam i zainteresowanie genealogią mi przeszło na kilkadziesiąt lat.
Zabierając się do tej pracy na poważnie, kilka lat temu, zaczęłam od własnego mieszkania i mieszkania rodziców. Powyciągałam wszelkie metryki, stare legitymacje, dyplomy, świadectwa i dopiero uzbrojona w wiedzę, jaką udało mi się z nich wyciągnąć, ruszyłam dalej. Drugim etapem były archiwa i księgi metrykalne, które zresztą mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się pojawiać w Internecie. Informacje z metryk ślubu o podpisanych umowach przedślubnych u konkretnych notariuszy wskazały mi następne źródła. U notariuszy zaś znalazłam trop do ksiąg hipotecznych. Uzbrojona w wiedzę o firmach i działaniach gospodarczych przodków, sięgnęłam do XIX-wiecznej prasy. Teoretycznie w bibliotekach, praktycznie już w Internecie. To jest dopiero kopalnia wiedzy o rodzinie. Nekrologi, reklamy produkowanych artykułów, ogłoszenia o zgubach i wynajmowaniu mieszkań, dały mi ogromną wiedzę o przodkach, której mi zabrakło w opowieściach rodzinnych.
Na przykład w notatce informującej o wystawie psów, odbywającej się w Warszawie na początku XX wieku, został wymieniony mój pradziadek. W ten sposób dowiedziałam się, że pradziadkowie hodowali psy. Kolejnym etapem poszukiwań były biblioteki. Wspomnienia różnych ludzi, którzy znali lub mogli znać moich przodków oraz opisywali różne szczegóły z epoki a na koniec książki historyczne, opisujące tamte czasy i zjawiska społeczne. Cmentarze? Oczywiście też. Zwłaszcza w odniesieniu do osób, dla których nie mogłam znaleźć świadectw zgonów.
Kiedy tak opisuję, gdzie i co znalazłam na temat mojego prapradziada i jego potomków, można by przypuszczać, że to był ktoś znaczny. Nie, to był, przypominam, piekarz, imigrant, który przywędrował do Warszawy ze świadectwem czeladniczym w węzełku. Papiery mistrzowskie robił już w którejś z warszawskich piekarni.
Czy w tym czasie odkryła pani coś, co nieco zmieniło pani obraz o przodkach?
Moja wiedza o przodkach uzyskana od rodziców w zasadzie sięgała tylko pradziadków. Wiedziałam, że Haberbuschowie i Schielowie, to byli bliscy krewni, ale na czym ta bliskość miała polegać, też nie do końca wiedziałam. W latach 90. ubiegłego wieku pojawiło się kilka książek o różnych rodzinach warszawskich, ale to, co w nich przeczytałam, często nie odpowiadało temu, co mówił ojciec. Właściwie te rozbieżności mnie pchnęły, po śmierci mojego taty, do dalszych poszukiwań i stwierdzenia, co jest prawdą, a co przeinaczeniem. Tak więc obraz przodków był na tyle mglisty, że moje odkrycia nie tak bardzo go zmieniły, co raczej doprecyzowały, wyostrzyły, rozjaśniły cienie. Wiedziałam zawsze, że moi przodkowie byli imigrantami z zachodu, że byli ewangelikami i to się nie zmieniło.
Jeśli chciałbym napisać książkę o swoich przodkach, o czym powinienem przede wszystkim pamiętać?
Po pierwsze trzeba pamiętać, że niezależnie kim byli przodkowie i co robili, my nie odpowiadamy za ich czyny. Ani się nie musimy ich wstydzić, ani przesadnie chwalić. My referujemy jak było – ocena należy do czytelników. Po drugie, to zależy, jakiego rodzaju ma to być książka. Jeśli wspomnieniowa, to tylko trzeba weryfikować fakty i w przypisach uzupełniać lub prostować informacje nieprawdziwe. Jeśli quasi-historyczna, to trzeba weryfikować każdą informację podaną przez rodzinę. Jeżeli puszczamy wodze fantazji, to każdorazowo trzeba zaznaczyć, że tak mogło być, albo przypuszczamy, że było. Fakty wyraźnie muszą być oddzielone od opinii.
I rzecz najważniejsza – w swojej książce wszystko możemy zrobić sami, od zbierania źródeł po skład i zapisanie dzieła w pliku PDF dla drukarni, ale musimy oddać swoją książkę do profesjonalnej korekty. A czasami nawet do dwóch. Ja niestety zawierzyłam jednej korektorce i teraz się wstydzę za jej niedopatrzenia. Niby drobne sprawy, a psują całość.
Maria Klawe-Mazurowa – z wykształcenia jest historykiem. Autorka skryptów, materiałów edukacyjnych i źródłowych oraz przeszło setki artykułów popularyzujących reformę edukacji i metody nauczania historii. Przed kilku laty podjęła pogłębioną kwerendę archiwalną dotyczącą Jana Henryka Klawe. Dzięki poszukiwaniom dotarła do wielu źródeł wyjaśniających kwestie do tej pory błędnie przedstawiane na kartach lektury przedmiotu.
Pierwotne miejsce publikacji: More Maiorum nr 7 (66)/2018.