Wszystkich Świętych i wspomnienia z dzieciństwa…

Pierwsze dni listopada związane są ze wspomnieniami o zmarłych krewnych i przyjaciołach oraz refleksją nad przemijaniem. Brano udział w uroczystych mszach poświęconych pamięci wszystkich zmarłych, szczególnie tych jeszcze nie zbawionych. Zanoszono na groby wieńce i zapalano znicze…

Jednym ze zwyczajów, który w dzisiejszych czasach uległ zapomnieniu, było obdarowywanie jałmużną żebraków stojących u bram cmentarza. Obdarowywano ich drobnymi sumami w gotówce w zamian za modlitwę w intencji zmarłego. Powszechnie bowiem wierzono, że w ten sposób można ulżyć pośmiertnemu losowi zmarłych. Żebracy byli symbolem pokory, cnoty, która nadawała wartość ubóstwu. Byli oni pośrednikami między człowiekiem i Bogiem. Rozdawanie jałmużny to pozostałość obrzędu karmienia dusz zmarłych. Dzień Zaduszny w Łodzi w latach 90. XIX wieku opisuje Dziennik Łódzki:

Mimo słoty, w Dzień Wszystkich Świętych, zaraz po nabożeństwie popołudniowem, tłumy osób zaległy ulice Konstantynowską i Ogrodową, wiodące ku cmentarzom łódzkim. Odwiecznym zwyczajem śpieszono na mogiłki, niosąc wieńce, lampki i świeczki na groby ukochanych osób. Cały czas popołudniowy spędzono na przyozdabianiu „miasta umarłych”. Do wieczora cmentarz katolicki napełni się szczelnie, a o zmroku zajaśniał tysiącami świateł, liczne transparenty rzucały różnobarwne blaski na drzewa, groby i przesuwające się tłumy ludzi. W kościółku odprawiono nabożeństwo stosowne, poczem rozległ się głos kaznodziei z zaimprowizowanej ambony. Tłumy skupiły się bardziej dookoła i utworzyły zbitą masę, przejętą uroczystością chwili i korzącą się przed majestatem życia pozagrobowego.

Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz i ty wielki, bogaty w sławę i dostatek i ty nędzarzu w łachmanach drżący od zimna – szeptały mimowolnie usta.

Po kazaniu tłumy zaczęły się rozpraszać. Na wielu grobach świeczki dogasały. Nieco później swobodnie już można było kroczyć po uliczkach cmentarnych; przyglądać się szarym grobom i pomnikom, rzucającym cienie dokoła(…). Tylko po prawej stronie cmentarza, pod płotem, ciągnące się długie szeregi mogił nie rzucają cieni, pogrążone całkowicie w ciemności ponurej – to groby samobójców. Przerwali nić życia swego, nie mogąc znieść prześladowań losów; pochowano ich na wzgardzonem miejscu cmentarza – nie mają więc światła, nikt ich nie opłakuje, nikt pamiątki nie stawia.

Siedemdziesiąt lat później, moja rodzina dzień Wszystkich Świętych nadal obchodziła bardzo uroczyście i rodzinnie. Był on dniem pełnym zadumy i myśli o najbliższych, którzy odeszli. Mimo tego, rodzice nie zabraniali nam czcić tego dnia po swojemu i zezwalali na niewielkie swawole z czego skwapliwie korzystałyśmy. Tego dnia wstawało się dość wcześnie. Mama w pośpiechu pakowała świece, lampki oraz kwiaty i zaraz po śniadaniu wyruszaliśmy na łódzkie cmentarze. Do południa trzeba było zdążyć odwiedzić bliskich spoczywających na starym cmentarzu na Zarzewiu oraz na Dołach. Stojąc przy grobach spotykało się wielu znajomych osób. Najczęściej między dorosłymi wywiązywała się rozmowa, która przedłużała nieco nasz czas pobytu, ale był to dzień gdzie przy grobach spotykali się dalsi krewni, którzy w ciągu roku widywali się bardzo rzadko lub nie widywali się wcale. Naszą wędrówkę rozpoczynaliśmy od cmentarza na Zarzewiu, na którym pochowany jest dziadek Janek – tata mojej mamy. Mama prowadziła mnie też do jakiegoś grobu, który nie miał tablicy. Ponoć to w nim miała spoczywać ciotka Frania, siostra dziadka, ale mama nie była o tym do końca przekonana. Kiedy była dzieckiem, przychodziła tu czasami ze swoim tatą. Innym razem, ojciec prowadził ją na grób położony zupełnie gdzie indziej i twierdził, że to jest miejsce spoczynku jego siostry. Tak czy owak, na wszelki wypadek porządkowałyśmy grób i zapalałyśmy świeczkę. W drodze powrotnej odwiedzaliśmy zbiorowe mogiły żołnierzy poległych w latach 1914-1921 znajdujące się niedaleko kaplicy cmentarnej. Zapalałyśmy symboliczną świeczkę, a mama zawsze mówiła, że to w imię pamięci Michała, brata dziadka Janka, żołnierza wojny polsko-bolszewickiej, poległego z dala od rodzinnych stron. Miała nadzieję, że zapalając świeczkę na grobie czyjegoś syna, ojca czy męża, ktoś inny uczyni to samo i na jego mogile. Były to czasy „trudne politycznie” i głośno o pewnych sprawach nie mówiono, ale właśnie ten dzień był najlepszą lekcją historii dla młodego pokolenia, by mogło nauczyć się szacunku dla tych, którzy dla Ojczyzny oddali to co mieli najcenniejsze, własne życie. Mimo upływu lat, co roku chodzę na mogiły poległych żołnierzy.

W końcu docieraliśmy na Doły gdzie pochowany został pradziadek Antoni, jego syn Władysław, córka Bronisława, a później także i druga córka, Lodzia. Niestety, z każdym rokiem grobów przybywało.

W porze obiadowej, nieco zmęczeni, przyjeżdżaliśmy w końcu do domu cioci Krysi, siostry mojego ojca, w którym tradycyjnie, jak co roku, cała rodzina zasiadała do wspólnego obiadu. Czasami dom pękał w szwach od nadmiaru gości, tych zaproszonych i tych co to tylko „na chwilę”. Dorośli siedząc przy stole zazwyczaj oddawali się wspomnieniom. Kiedy tak wspominali dzieciństwo i minione czasy, na ich twarzach zwykle pojawiał się wyraz rozrzewnienia, czasem zadumy. Przywoływano dawno zmarłych krewnych, często opowiadano zabawne historie z ich życia. Co chwila ktoś wybuchał śmiechem. Czasami miałyśmy wrażenie, że te wszystkie nieżyjące ciotki i nieżyjący wujowie, są wśród nas i słuchają uważnie. My dzieci, też lubiliśmy te opowieści i z przyjemnością ich słuchaliśmy. Jako pierwszy wstawał od stołu dziadek, co było hasłem dla reszty biesiadników, by wyruszyć w drogę na cmentarz. Niezależnie od pogody, pokonywaliśmy drogę piechotą, nawet dzieci. Tylko te najmłodsze, ciepło opatulone, jechały w wózkach. Nie była to daleka droga, ale ze względu na osoby w „słusznym wieku”, poruszaliśmy się powoli, a na miejsce docieraliśmy kiedy zapadał zmrok. Od palących się świec, nad cmentarzem unosiła się łuna. Tworzyło to niesamowity nastrój. Wszyscy kierowaliśmy się do grobu babci Zosi, później także miejsca spoczynku wujka Jurka i dziadka Władka, ale to było dużo później. Starsi zajmowali miejsce na stojącej przy grobie ławeczce, a my wraz z rodzicami układałyśmy kwiaty i stawiałyśmy świece. Często same spacerowałyśmy po cmentarzu, bo jak tu można było nie zapalić lampki przed krzyżem, pod którym zawsze tłoczyli się ludzie. Ale my miałyśmy jeszcze jedno sekretne miejsce, do którego chętnie chodziłyśmy. Obok kaplicy stał bardzo stary pomnik, obok którego nikt już dawno nie bywał. Kiedy przed nim stawałyśmy, spoglądała na nas uśmiechnięta twarz młodej, pięknej dziewczyny. Postanowiłyśmy więc, że co roku będziemy tu przychodziły, by zapalić świecę. Słowa dotrzymałyśmy.

W tamtych czasach groby nie były tak bogato dekorowane jak obecnie. Nie było ani takich wymyślnych zniczy, ani takich wiązanek. Na grobach królowały zwykłe świece, kwiaty doniczkowe i papierowe chorągiewki z odpowiednimi na tę chwilę tekstami. Te chorągiewki bardzo nam się podobały, ale ani ciocia Krysia, ani moja mama nie podzielały naszego zachwytu. Toteż chodząc po cmentarzu, często spotykałyśmy różne ciocie, które widząc nasz zachwyt nad chorągiewkami, same pytały: A może chcecie kilka? Po czym sowicie obdarowane wracałyśmy do rodziców i z wielkim zadowoleniem mówiłyśmy, to jest od tej i od tej cioci. No cóż, mamy nie miały wyjścia, bo jak tu nie wziąć darowanych w dobrej wierze chorągiewek. Nie wypadało, przecież ciocie mogłyby się jeszcze śmiertelnie obrazić. Wymyśliłyśmy też zabawę, która polegała na maczaniu rąk w ciepłej sterynie. Na grobie babci świeczki były zazwyczaj białe, ale na innych mieniły się wszystkimi dostępnymi kolorami. Mamy nasze nie zabraniały nam zabawy, choć czasem wyrządzała wiele szkód w postaci nadpalonych rękawów czy tłustych plam na kurtkach lub płaszczykach. Wybierałyśmy taką świecę, która była częściowo wypalona, po czym polewałyśmy dłonie kilkoma warstwami rozgrzanej stearyny, aż do nadgarstków i czekałyśmy do jej zastygnięcia, po czym delikatnie zdejmowałyśmy. Wygrywała ta z nas, której odlew dłoni był najlepszy. Ponieważ świece nie były dobrej jakości, więc skóra zabarwiała się na różne kolory i później trudno ją było zmyć.

Kiedy w Dzień Wszystkich Świętych odwiedzam groby bliskich, przypatruję się ludziom, którzy tylko na małą chwilę zatrzymują się przy grobie, zapalają znicz, kładą piękne wiązanki i biegną dalej. Dawno minęły czasy, które ja pamiętam, w których wokół grobu gromadziły się całe rodziny, gdzie czuło się ciepło i serdeczność, gdzie każdy wiedział po co tu przyszedł i dla Kogo.

Autorka – p. Ewa Fortak-Mordalska. Serdecznie dziękujemy za nadesłanie artykułu! Zachęcamy wszystkich czytelników do nadsyłania swoich tekstów.

Fot. foter.com

Total
0
Shares
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Previous Article

Siódma woda po kisielu

Next Article

Korki uliczne w XIX wieku

Related Posts